JONATHAN LETHEM Amnesia Moon (T³umaczy³ Miros³aw P. Jab³oñski) Dla Karla Rusnaka, i Giana Bongiorno Dziêki nowemu prawu Kellogga w kwestii w³asnoœci, Edge mia³ autostradê tylko dla siebie. Ca³a ta farba i asfalt to by³a teraz jego zabawka. „Po prostu musisz zdecydowaæ, co jest twoje”. Edge mia³ dryg do dok³adnego zapamiêtywania s³ów Kellogga. „To, co widzisz, jest tym, co masz, Edge”. Poziom adrenaliny rós³. Edge nacisn¹³ na akcelerator. Krajobraz ucieka³ do ty³u. Jecha³ lew¹ stron¹, pasami prowadz¹cymi na zachód, mia¿d¿¹c ko³ami rosn¹ce w szczelinach nawierzchni usch³e trawy. Sam jestem sobie panem, pomyœla³. Jadê autostrad¹ pod pr¹d. Moj¹ autostrad¹. Zwiêkszy³ szybkoœæ, a¿ stary samochód wpad³ w wibracjê. Znaki przy drodze widzia³ od ty³u, ale wiedzia³, dok¹d zmierza. Poza Edge'em prawie nikt ju¿ nie jeŸdzi³ t¹ drog¹, poniewa¿ Edge by³ pos³añcem. „Nie strzelajcie do pos³añca”. W g³owie Edge'a panowa³ mêtlik myœli jego oraz Kellogga i czêsto te Kellogga wydawa³y siê silniejsze. Nie wycieka³y tak szybko. Nikt nie jeŸdzi³ t¹ drog¹, poniewa¿ od czasów wojny Hatfork by³o chorym miastem, pe³nym mutantów i seksualnych dewiantów. Kellogg posy³a³ tu czasem swoich Rangersów z zaopatrzeniem, ale nigdy nie przyjecha³ osobiœcie. Nienawidzi³ Hatfork, nazywaj¹c je „pijawk¹ w boku, cierniem w ³apie” i „swoj¹ aborcj¹”. Edge myœla³ o nim jako o w³ochatym mieœcie. Ka¿da kobieta z Hatfork, któr¹ widzia³ rozebran¹ - a ogl¹da³ ich kilka - mia³a w³osy tam, gdzie nie powinna. Ka¿dy mê¿czyzna w Hatfork nosi³ brodê. Z wyj¹tkiem Chaosa. Z piskiem opon przejecha³ zjazd z autostrady i musia³ siê cofn¹æ. Zje¿d¿anie podjazdem, skrêcaj¹cym w przeciwn¹ stronê, okaza³o siê trudniejsze, ni¿ s¹dzi³ i wpad³ kilka razy w poœlizg, ale nie mia³o to znaczenia. Nisk¹ estakadê zawia³o piaskiem i kurzem, co utrudnia³o rozró¿nienie, gdzie koñczy³a siê autostra-da, a zaczyna³a pustynia; i jecha³o siê niemal tak samo, jak po pustyni. Drogê do miasta wyznacza³y porzucone samochody. Mieszkañcy Hatfork, pomyœla³ Edge, nie umieli dbaæ o swoje rzeczy. Pozostawiali je zawsze niczym statki na mieliŸnie, nie reperowane. A samochody nie ros³y... Edge zmaga³ siê z tym zdaniem. Samochody nie spadaj¹ z nieba, u³o¿y³ je w koñcu. Kellogg powiedzia³by to lepiej, ale pieprzyæ to. Kellogga tutaj nie by³o. Jad¹c przez miasto, widzia³ hatforczyków - g³ównie schowanych w domach i gapi¹cych siê spoza zas³aniaj¹cych okna przeœcierade³; ale je¿eli chcia³eœ rozpowszechniæ jakieœ wiadomoœci, powinieneœ siê udaæ do Multiplexu, gdzie mieszka³ Chaos. To by³o zadanie Edge'a - rozpowszechniaæ nowiny. Przelecia³ przez œrodek miasta, obok wyschniêtego jeziora i przez promenadê, prosto do Multiplexu. Edge nie zazdroœci³ mieszkañcom Hatfork, z ich nasiennymi orgiami i patetycznym, zmutowanym potomstwem, ale czu³ zawiœæ w stosunku do Chaosa, który pozostawa³ po w³aœciwej stronie rzeczy i mia³ ch³odne miejsce do mieszkania. Najch³odniejsze, po prawdzie. Kiedy jecha³ promenad¹, po raz kolejny podziwia³ sposób, w jaki Chaos bez koñca wypisywa³ swoje imiê czerwonymi, plastikowymi literami na tablicy Multiplexu - tam, gdzie dawniej znajdowa³y siê tytu³y filmów. Teraz w pierwszej sali grano CHaOs; w drugiej cHAOs, w trzeciej ChAoS. I tak dalej. Kiedy przytoczy³ siê przed front Multiplexu, zatr¹bi³ dwa razy, a potem wysiad³ i dla podkreœlenia swej obecnoœci zatrzasn¹³ drzwiczki. Nie widzia³ samochodu Chaosa. By³ tu sam. Ró¿ne pomys³y miesza³y siê w mroku jego g³owy, podczas gdy szed³ do drzwi, a potem porusza³ z chrobotem klamk¹. Nic. Chaos by³ zbyt m¹dry, by pozwalaæ komukolwiek myszkowaæ w swoich w³oœciach. Edge obszed³ olbrzymi budynek od ty³u, dochodz¹c do alei, która oddziela³a Multiplex od zdewastowanego, spl¹drowanego sklepu Yariety. Znajdowa³y siê tam trzy zielone pojemniki na œmieci, powyginane i pomalowane sprayem. W¹chaj¹c nieruchome powietrze, Edge odniós³ wra¿enie, ¿e poczu³ coœ smacznego, a kryj¹cego siê we wnêtrzu jednego z nich. Wspi¹³ siê po kolei na ka¿dy, zajrza³ do wnêtrza, i w trzecim znalaz³ swoj¹ nagrodê - warcz¹ce czarne muchy pokrywa³y stos ptasich koœci, mieni¹cych siê w s³oñcu zielono-fioletow¹ zgnilizn¹. Edge zeœlizgn¹³ siê na zakurzon¹ ziemiê. Znalezisko nie by³o warte poniesionego zachodu. „Trzymaj siê puszkowanej ¿ywnoœci”, to s³owa Kellogga. „Nie traæ kalorii na poszukiwanie odpadków”. Edge pamiêta³, jak Kellogg opowiada³ mu o jedzeniu, którego prze¿ucie zabiera wiêcej kalorii, ni¿ samo ich posiada - jedzenie, którym mo¿esz zag³odziæ siê na œmieræ. Ale rozpamiê-tuj¹c to teraz, Edge doszed³ do wniosku, i¿ owo stwierdzenie nale¿a³o do tych nielicznych wypowiedzi Kellogga, które ca³kiem bezpiecznie mo¿na by³o zaliczyæ do bzdur. Wszystko ma kalorie, powiedzia³ do siebie. Drewno, papier, kurz - wszystko to ma kalorie. Wiem o tym z w³asnego doœwiadczenia. Wiem to - jak to mówi Kellogg? - „empirycznie”. To by³o wielkie s³owo i Edge poczu³ zadowolenie p³yn¹ce z przypomnienia go sobie wraz z tym, co oznacza. Nie jestem g³upi, stwierdzi³. Tylko, kiedy próbujê z kimœ rozmawiaæ, denerwujê siê i zapominam, co chcia³em powiedzieæ. Ludzie musz¹ byæ cierpliwi, kiedy dyskutuj¹ z nerwowymi osobami. S³oñce dokona³o tymczasowego najazdu przez porann¹ mg³ê, rzucaj¹c s³abe cienie na trotuar. Edge zerkn¹³ na wst¹¿ki czarnych chmur. Chryste, pomyœla³, mam nadziejê, ¿e nie bêdzie padaæ. Lepiej znajdowaæ siê w jakimœ wnêtrzu na pocz¹tku deszczu, nie wsiadaæ ani nie wysiadaæ z samochodu, byle nie zmokn¹æ. Ta przeklêta rzecz „kumuluje siê”. To znaczy gromadzi. Gmeraj¹c obojêtnie w kieszeniach d¿insów, Edge powêdrowa³ z powrotem w kierunku autostrady i zosta³ zaskoczony widokiem samochodu Chaosa, zatrzymuj¹cego siê za jego wozem. Chaos wysiad³, œciskaj¹c w ramionach plastikow¹ torbê, i zagapi³ siê na Edge'a, który podszed³ do niego niemal tanecznym krokiem. - Czeœæ, Chaos - powiedzia³. - Chcesz, ¿ebym ci otworzy³ drzwi? - Powinieneœ zostawiæ auto na parkingu - odpar³ kwaœno Chaos. Podniós³ wy¿ej swój baga¿, wy³owi³ z kieszeni klucze, otworzy³ drzwi i wst¹pi³ w mrok. Przeszed³ przez wejœcie s³u¿bowe - ciemny, niski tunel, który bieg³, niczym szczurzy korytarz na statku, wewn¹trz œcian olbrzymiego, wy³o¿onego dywanami hallu Multiplexu - do kabiny projekcyjnej. Chaos zdawa³ siê unikaæ pomieszczeñ przeznaczonych dla publicznoœci. - Wygl¹da, jakby mia³o padaæ - powiedzia³ Egde, czêœciowo jako usprawiedliwienie, ¿e za blisko zaparkowa³, a czêœciowo, aby zmieniæ temat. Szed³ w ciemnoœci za ponuro milcz¹cym Chaosem, œledz¹c - kiedy jego oczy przyzwyczai³y siê do mroku - malutkie, fosforyzuj¹ce znaki firmowe na podeszwach sportowych butów tamtego. Czu³ siê nieco oburzony jego pretensjami - parking, spustynnia³e akry bezsensownych ¿ó³tych strza³ek i linii, znajdowa³ siê dobre æwieræ mili od drzwi Multiplexu. Kabina projekcyjna by³a niekszta³tnym, podzielonym na poziomy pomieszczeniem, z malutkimi okienkami wychodz¹cymi na szeœæ sal widowiskowych. Chaos usun¹³ projektory, ale urz¹dzenia do klejenia i przewijania taœmy pozosta³y, na sta³e przymocowane do œcian. Edge stercza³ w pobli¿u drzwi, czekaj¹c, a¿ Chaos zapali œwiece. Projektornia wype³ni³a siê sztuczn¹ s³odkoœci¹, za przyczyn¹ odœwie¿acza powietrza i pachn¹cych owocowo œwiec. W rezultacie Edge poczu³ siê g³odny. Wosk tak¿e ma kalorie. - Okay, Edge - odezwa³ siê Chaos. - Jak¹ masz tajemnicê? Wyrzuæ j¹ z siebie. Usiad³ na spleœnia³ej sofie i zapali³ papierosa. Edge opad³ na krzes³o i pochyli³ siê wyczekuj¹co. Chaos pchn¹³ paczkê lucky strike'ów w poprzek stoj¹cego pomiêdzy nimi stolika i Edge wzi¹³ papierosa. - Kellogg mówi, ¿e powinniœmy porozumieæ siê z królestwem zwierz¹t - powiedzia³, staraj¹c siê przedstawiæ to ³agodnie i wiarygodnie. Zapali³ zapa³kê i przytrzyma³ j¹ przy koñcu papierosa. Wiedzia³, ¿e musi dalej wyjaœniaæ. - „Wieloryby i delfiny, przede wszystkim”. Oto, co powiedzia³ Kellogg. Chaos rozeœmia³ siê. - Jakie królestwo zwierz¹t? - zapyta³. - Jesteœmy na pustyni, Edge. Królestwo zwierz¹t wymar³o. Kellogg nabra³ ciê tym razem. Edge zaci¹gn¹³ siê g³êbiej lucky strikiem. Chcia³ przemówiæ w obronie Kellogga, ale zamiast tego zakaszla³ spazmatycznie, wykrztuszaj¹c z p³uc dym. - Nie marnuj moich papierosów na kas³anie - powiedzia³ Chaos. - Przepraszam, cz³owieku. - Edge uœwiadomi³ siebie, ¿e zaczyna skamleæ, ale nie móg³ przerwaæ. - Naprawdê przepraszam. Patrzy³, jak Chaos pali, i stara³ siê naœladowaæ jego technikê. Potem przypomnia³ sobie resztê wiadomoœci. - Przede wszystkim walenie i delfiny. Kellogg mówi, ¿e s¹ one „drzemi¹cymi” inteligentnymi gatunkami na planecie. - Co? Edge podejrzewa³, ¿e by³o coœ z³ego w znaczeniu nowego s³owa. Nienawidzi³ poprawiania ju¿ raz zrobionej rzeczy. - Dominuj¹cymi? - zasugerowa³. - Mo¿liwe - stwierdzi³ obojêtnie Chaos. Rozrzutnie zdusi³ spory niedopa³ek na talerzu poniewieraj¹cym siê na stoliku i powiedzia³ cicho: - Pieprzony Kellogg. Edge mia³ ju¿ dosyæ swego lucky strike'a, ale czu³, ¿e pójœcie w œlady Chaosa i zgaszenie papierosa by³oby taktycznym b³êdem. Papierosy s¹ jak s³abe miejsce, pomyœla³. Poniewa¿ ka¿dy wydawa³ siê pragn¹æ ich tak wœciekle, zawsze s¹dzi³, ¿e sprawi¹ mu przyjemnoœæ. Ale nie sprawia³y, ani trochê. Postanowi³ jednak dla bezpieczeñstwa wypaliæ peta a¿ do samych palców. - Jestem pewien, ¿e sam móg³by wyjaœniæ to lepiej - powiedzia³ do Chaosa. - Kiedy mówi³ do mnie, to mia³o sens. Wiesz, Chaos, ¿e kiedy siê zdenerwujê, to wszystko spieprzê. - W porz¹dku - stwierdzi³ tamten, bodaj pierwszy raz ze wspó³czuciem. - Zaczêcie tego mog³oby okazaæ siê drobnym b³êdem. - Nie - zaprzeczy³ Edge, odzyskawszy odwagê. - Powinieneœ by³ to s³yszeæ. Gwiezdny horoskop Kellogga mówi, ¿e powinniœmy siê „po³¹czyæ” z wy¿szymi gatunkami. Pisces, dwie ryby. Jego gwiazdy tak mówi¹ - z desperacji przyprawia³ swoj¹ przemowê fragmentami cytatów z Kellogga. - Gówno mnie obchodzi, co mówi¹ jego gwiazdy. - Pos³uchaj - powiedzia³ Edge szeptem; zachowa³ decyduj¹cy fakt na koniec. - Wiedzia³eœ, ¿e delfiny chodzi³y kiedyœ po ziemi? Chaos nic nie odpowiedzia³, a Edge pomyœla³, ¿e zagna³ go w kozi róg. - Kellogg sprawdzi³ to - ci¹gn¹³ wylewnie. - „Ich nozdrza”. Nieszczêœcie tutaj, na górze, zawróci³o je z powrotem do wody. Tak jak nas, rozumiesz? „Planetarna” katastrofa. Przerwa³ i spojrza³ na niego znacz¹co. - Rozumiesz to? - Taaa... - stwierdzi³ Chaos oziêble; najoczywiœciej pojmowa³ znaczenie wyrazu. - Rozumiem. Godzinê póŸniej Edge'a ju¿ nie by³o, gdy¿ w obawie przed deszczem popêdzi³ z powrotem do swojego samochodu. Chaos zgasi³ po³owê œwiec i wyci¹gn¹³ siê na kanapie, krzy¿uj¹c nogi na pod³okietniku. Wiatr wy³ cicho w rurach wentylacyjnych, a na suficie mruga³y nerwowe cienie. Zmarszczy³ nos; Edge pozostawi³ po sobie nieœmia³¹ wizytówkê swego zapachu. Chaos czu³, ¿e brakuje mu czegoœ do szczêœcia, czegoœ sprzed wizyty Edge'a; nie dawa³o mu to spokoju, niczym deja vu. Paczka, przypomnia³ sobie. Podniós³ siê, przyci¹gn¹³ j¹ do siebie i rozerwa³. W œrodku znajdowa³y siê trzy pojemniki z woskowanego kartonu, zaklejone czarn¹ taœm¹ izolacyjn¹. Na boku jednego by³a wydrukowana rozmazana czarno-bia³a fotografia m³odej dziewczyny, podpisana: ZAGINIONA. Nie ma ju¿ mleka, pomyœla³ Chaos. Nie bêdzie wosku ani papieru. A ona nadal jest nieobecna. Œciskaj¹c jeden z kartonów, opad³ ponownie na sofê. Oderwa³ taœmê, szarpniêciem poszerzy³ postrzêpiony otwór i poci¹gn¹³ d³ugi, wolny haust pozbawionego smaku alkoholu, pozwalaj¹c czêœciowo sp³yn¹æ mu po podbródku, czuj¹c go niczym ognisty wodospad, wdzieraj¹cy siê do jego wyschniêtego, pustego brzucha. Jeden ³yk, drugi. Potem, chwilowo zaspokojony, pozwoli³ spocz¹æ mu w ¿o³¹dku, ³ykn¹wszy powietrza zamiast popitki. Pierwsze chrapniêcie rozbudzi³o go na tyle, ¿e odstawi³ karton na pod³ogê i zauwa¿y³ wci¹¿ p³on¹ce œwiece. Nie obesz³o go to jednak na tyle, ¿eby wstaæ i je zgasiæ. Maj¹c nadziejê, ¿e upicie siê pozwoli mu nie œniæ, unika³ snu przez dwa dni, czekaj¹c, a¿ Decal przedestyluje alkohol, i teraz nie by³ w stanie walczyæ z sennoœci¹ ani chwili d³u¿ej. Sen okaza³ siê ostro zarysowany i tak realny, ¿e zdawa³ siê ogarniaæ Chaosa nawet wczeœniej, nim na powrót zasn¹³. Znajdowa³ siê na otwartej przestrzeni, na solnej równinie, go³ymi rêkami kopi¹c dziurê w zwartym, suchym piasku. Tam pod spodem by³o coœ wa¿nego. Za plecami mia³ fioletowe od radiacji niebo. Grzeba³ w ziemi, zupe³nie zdesperowany, czuj¹c nieodparty przymus. Bardzo szybko wierzchnia warstwa rozkruszy³a siê pod jego paznokciami, otwieraj¹c g³êbokie zapadlisko. Piasek osuwa³ siê do otworu i Chaos stara³ siê cofn¹æ, ale by³o za póŸno. Zosta³ nieub³aganie wci¹gniêty w ciemnoœæ. Wpad³. Zanurzy³ siê w zimnej wodzie i otworzy³ oczy. Pogr¹¿a³ siê w podziemnej rzece i mimo przemokniêtego, ciê¿kiego ubrania, pêtaj¹cego mu ruchy, czu³ siê bezpiecznie. Pop³ynê pod ziemi¹, pomyœla³. Ufa³ swemu poczuciu orientacji. Wios³owa³ ramionami, utrzymuj¹c cia³o w równowadze. Mo¿e przep³ynie pod ziemi¹ ca³¹ drogê do Cheyenne. Potem ponad nim wzniós³ siê jakiœ kszta³t, przes³aniaj¹c mu widok. Chaos spostrzeg³ z gorzkim rozczarowaniem, ¿e by³o to olbrzymie cia³o Kellogga, œmiesznie pluskaj¹cego siê w wodzie, jak zawsze z gigantycznym cygarem zaciœniêtym w uœmiechniêtych ustach. Wy³oni³ siê nad Chaosem niczym jakiœ podwodny zeppelin. Widzia³ teraz, ¿e Kellogg ulega³ transformacji. P³etwy zamiast ramion, nogi zwê¿aj¹ce siê w szeroki, wios³uj¹cy ¿wawo ogon. Wyszczerzy³ siê do Chaosa, który wpad³ w panikê. Kellogg nadyma³ siê, rozci¹gaj¹c ponad nim jak chmura, zas³aniaj¹c dostêp do powietrza. Chaos spojrza³ w dó³; g³êbia przeradza³a siê w ciemnoœæ. Cholera. Sk¹pany we w³asnym pocie, znalaz³ siê z powrotem na kanapie. To dzia³a³o niczym mechanizm zegarowy; obsesje Kellogga promieniowa³y na zewn¹trz, naje¿d¿aj¹c sny Chaosa. Kiedy Kellogg podnieca³ siê czymœ tak bardzo, ¿e wysy³a³ Edge'a jako herolda miejskiego, stanowi³o to chyba najgorsz¹ chwilê na sen, stwierdzi³. Albo mo¿e by³o na odwrót - Kellogg wys³a³ Edge'a, poniewa¿ czu³, ¿e Chaos od dawna nie œni³. Chaos pomyœla³ ponownie o zatankowaniu samochodu po dach i udaniu siê na d³ug¹ przeja¿d¿kê. Jak daleko musia³by odjechaæ, aby móc cieszyæ siê zdrowym, nocnym snem? Czy powinien w ogóle wydostaæ siê poza zasiêg Kellogga? Zastanawia³ siê, czy jest jedynym, któremu to przeszkadza; czy reszta by³a tak przyzwyczajona do snów Kellogga, ¿e nikogo to nie obchodzi³o? Pewnego dnia musia³ to zrobiæ. Odkryæ, co pozosta³o; je¿eli pozosta³o cokolwiek. Obawia³ siê, ¿e czeka³ zbyt d³ugo. Powinien by³ zrobiæ to wczeœniej - czyli kiedy? Lata temu. Gdy dzia³a³y wszystkie samochody. Tylko Kellogg móg³ teraz tego dokonaæ, nikt inny nie mia³ odpowiednich zasobów do przedsiêwziêcia tak dalekiego wyjazdu. Kellogg mia³ mo¿liwoœci, poniewa¿ ka¿dy robi³ wszystko, cokolwiek mu kaza³. Kiedy Kellogg wêdrowa³ woko³o, nazywaj¹c rzeczy od nowa, nikt nie usi³owa³ go powstrzymaæ. W³¹cznie z nim samym; musia³ to uczciwie przyznaæ. Teraz Chaos nie pamiêta³ ju¿ nawet, jak siê dawniej nazywa³. Przedtem. Usiad³ gwa³townie na kanapie i wytar³ czo³o rêkawem. Przenikn¹³ go skurcz g³odu i wiedzia³, ¿e musi zdobyæ jakieœ jedzenie. Musia³ odwiedziæ Siostrê Earskin bez wzglêdu na to, jak bardzo tego nie lubi³. Nie znosi³ wychodzenia do Hatfork po którymœ ze snów Kellogga - wszystko znajdowa³o siê wówczas pod jego zaklêciem; nawet bardziej ni¿ zwykle. Siostra Earskin prowadzi³a dla genetycznie zmutowanych banitów z Hatfork sklep z artyku³ami mieszanymi. Handlowa³a g³ównie puszkowan¹ ¿ywnoœci¹ oraz u¿ywanymi przedmiotami z odzysku, przebranymi wczeœniej przez Ma³¹ Amerykê, gdzie Kellogg i jego Rangersi koordynowali dystrybucjê. Swoj¹ dzia³alnoœæ prowadzi³a w starym Holiday Inn - mieszka³a w jednym z bungalowów, stoj¹cych za pustym, niebieskim basenem. Chaos zaparkowa³ na podjeŸdzie i poszed³ do g³ównego wejœcia. Okolicê szpeci³y samochody; niektóre zaparkowane, inne porzucone. Chmury zniknê³y; s³oñce pra¿y³o, rozgrzewaj¹c chodnik i sprawiaj¹c, ¿e Chaos czu³ sw¹ s³aboœæ. S³ysza³ dobiegaj¹ce ze œrodka g³osy i poœpieszy³ w ich kierunku. Na betonowych stopniach przed hallem siedzia³a ubrana w ³achmany dziewczynka, okryta od stóp do g³ów piêknymi, jedwabistymi w³osami. Kiedy siê zbli¿y³, zerknê³a na niego. Uœmiechn¹³ siê s³abo i powiedzia³: - Przepraszam. Czu³ siê os³abiony z g³odu. Wewn¹trz, na spleœnia³ych kanapach hotelowego hallu, siedzieli Siostra Earskin oraz rodzice dziewczyny - Gif i Glory Selfowie. Kiedy Chaos wszed³, przestali rozmawiaæ. - Czeœæ, Chaos - powita³a go radoœnie Siostra Earskin. - Czu³am, ¿e siê dzisiaj zobaczymy. Jej pomarszczona twarz wykrzywi³a siê w wymuszonym uœmiechu. - Znasz Selfów, Chaos, no nie? Gifford i Glory. - Jasne - potwierdzi³ Chaos, skin¹wszy im g³ow¹. - Pos³uchaj, co mogê dostaæ do jedzenia? - No có¿ - odpar³a Siostra Earskin. - Mamy butelkowan¹ zupê... - Konserwy - powiedzia³ Chaos. - Co masz w puszkach? Nie lubi³ zup starej kobiety: wodnistego bulionu z przera¿aj¹cymi kawa³kami jakiegoœ zwierzêcia, które pad³o tego poranka. - Nic - odpar³a niewyraŸnie Siostra Earskin. - ¯adnych puszek. Gifford Self uniós³ brwi. - W³aœnie o tym mówiliœmy, Chaos, kiedy wszed³eœ. Od tygodnia Kellogg nie przys³a³ ¿adnych konserw - stara³ siê patrzeæ Chaosowi w oczy, ale ten uciek³ wzrokiem na bok. - Czy przeje¿d¿a³ têdy dzisiaj rano jakiœ samochód? - zapyta³a Siostra Earskin; jej g³os pe³en by³ ukrytych znaczeñ. - Edge - odpar³. - Co... - Ka¿dy, kto pójdzie spaæ, dowie siê, jakie s¹ wieœci - stwierdzi³ Chaos. - Dzisiejsze zwi¹zane s¹ z wielorybami i delfinami. Nic na temat puszkowanej ¿ywnoœci. Zapad³o milczenie. - Mieliœmy nadziejê. Chaos, ¿e mo¿e pojecha³byœ do Ma³ej Ameryki i zamieni³ s³owo z Kelloggiem - przerwa³a je z rozpacz¹ Siostra Earskin. Gifford Self siedzia³, g³aszcz¹c sw¹ brodê. - Wiecie, co siê sta³o, kiedy ostatnim razem pojecha³em do Ma³ej Ameryki? - spyta³ Chaos. - Kellogg wsadzi³ mnie do wiêzienia. Powiedzia³, ¿e mam Marsa w ascendencie. Albo w opozycji do ascendentu. Coœ w tym rodzaju. Czu³, ¿e jego twarz nabiega czerwieni¹. Mo¿e, mimo wszystko, móg³by coœ zrobiæ w sprawie ¿ywnoœci? Jego ¿y³y domaga³y siê wiêkszej iloœci alkoholu. Przekl¹³ siê w duchu za opuszczenie Multiplexu. Gif i Glory siedzieli, patrz¹c na niego w niemym oczekiwaniu. - Czemu nie zjecie swojego dziecka? - zapyta³. - Wygl¹da jak zwierzê. I wyszed³ z powrotem w brutalne œwiat³o s³oñca, zanim zd¹¿yli mu odpowiedzieæ. Dziewczynki Selfów nie by³o na schodach. Potem zobaczy³ j¹, klêcz¹c¹ przy jego samochodzie i zasysaj¹c¹ przez plastikow¹ rurkê benzynê z baku. Cofn¹³ siê w cieñ wejœcia i obserwowa³, niewidoczny, jak kucaj¹c na w³ochatych udach, przechyla otwarty koniec rurki nad plastikowym pojemnikiem. W koñcu pobieg³ przez parking. Odwróci³a siê, zmro¿ona strachem, patrz¹c wielkimi oczami; paliwo nadal s¹czy³o siê do puszki. Podszed³ do niej z boku. - Nie przerywaj, ma³a. Nie rozlej ani kropli. Potaknê³a w pe³nym obawy milczeniu. Chaos widzia³, jak trzês¹ siê jej rêce. Siêgn¹³ do baku i wsadzi³ rurkê do œrodka. - Mówisz? - zapyta³; podniós³ rurkê powy¿ej poziomu zbiornika. Spojrza³a na niego. - Umiem dobrze mówiæ. - Pamiêtasz, co by³o przedtem? Znaczenie wydawa³o siê jasne. - Nie. - Rodzice mówili ci o tym? - Trochê. - No có¿, ma³e dziewczynki nie robi³y dawniej takich rzeczy - powiedzia³ i natychmiast tego po¿a³owa³. Nostalgiczne moralizatorstwo. - Zapomnij o tym. Wyrzuci³ rurkê. Roni¹c krople benzyny, zwinê³a siê w spiralê i wyl¹dowa³a na pomoœcie pustego basenu. Wsiad³ do auta. Dziewczynka wsta³a i czyœci³a z kurzu swoje szare d¿insy. Zadar³a g³owê i zagapi³a siê na Chaosa; zastanowi³ siê, co widzia³a. Nietoperza? Mieszkañca jaskini? - Dobra - powiedzia³. - Dok¹d jedziesz? - zapyta³a nieœmia³o. Pomyœla³ o radzie, jakiej przed chwil¹ udzieli³ jej rodzicom, zastanawiaj¹c siê, czy byliby w stanie to zrobiæ? - Wsiadaj - powiedzia³, powodowany nag³ym impulsem. Siêgn¹³ na drug¹ stronê i otworzy³ drzwi od strony pasa¿era. Dziewczynka odskoczy³a i pomyœla³, ¿e ucieknie, ale po chwili pokaza³a siê z drugiego boku samochodu i wspiê³a na siedzenie obok niego. Nie odezwali siê do siebie, zanim nie znaleŸli siê na otwartej autostradzie poza miastem. Nie by³ pewny, dok¹d jedzie. S³oñce sta³o teraz nisko i zmierzali mu naprzeciw. - Mia³aœ sen? - zapyta³. - Taaa... - oœwiadczy³a promiennie. - Kellogg by³ wielorybem. Po³kn¹³ mnie i znalaz³am siê w jego brzuchu. By³o tam pe³no ludzi-ryb... - Okay - przerwa³ jej. - Sk¹d wiesz, co to jest wieloryb? - Z ksi¹¿ki. - Widzia³aœ kiedykolwiek Kellogga? - Nie. - To dupek. Chcesz go poznaæ? - Pewnie. Zastanowi³ siê, czy ona wie, ¿e Kellogg jest tym, którego w koñcu spotka. Odwróci³ siê i ponownie pochwyci³ jej wzrok. - Twoi rodzice chcieli, ¿ebym poprosi³ Kellogga o wiêcej jedzenia. Nie odpowiedzia³a. - Nie wiedz¹ najwa¿niejszej rzeczy na ten temat. Dziewczynka wróci³a do obserwowania ja³owych przestrzeni, które mijali, jakby myœla³a, ¿e coœ tam wypatrzy. Obróci³ wsteczne lusterko tak, ¿e móg³ j¹ obserwowaæ. Zauwa¿y³, ¿e mia³a miniaturowy biust, kie³kuj¹cy nieœmia³o pod poszarpanym podkoszulkiem, i ze zdumieniem stwierdzi³, ¿e zastanawia siê, gdzie koñczy siê jej sierœæ. Je¿eli w ogóle gdzieœ siê koñczy³a. Obserwowa³ j¹, spogl¹daj¹c¹ na pustyniê. Myœla³ czasami, ¿e powodem, dla którego na Wyoming nie zosta³o skierowane uderzenie, by³o to, ¿e nie by³o mu to potrzebne. Ju¿ wczeœniej wygl¹da³o jak zbombardowane. Spustoszone. To mog³aby byæ moja ucieczka, pomyœla³. Objecha³bym Ma³¹ Amerykê z prawej, porzucaj¹c autostradê. Ale nie móg³ tego zrobiæ - potrzebowa³ ¿ywnoœci. Potrzebowa³ wody. A na pewno nie potrzebowa³ dziecka na siedzeniu pasa¿era. Nie, prawda by³a taka, ¿e tak czy inaczej, zamierza³ odwiedziæ Kellogga. Przejechali przez Main Street. B³¹d. Mieszkañcy Ma³ej Ameryki wygl¹dali dzisiaj na niewiele mniej g³odnych ni¿ mutanci z Hatfork. Na dŸwiêk samochodu Chaosa wysypali siê ze swoich domów, gapi¹c siê nieszczerze na jego niezwyk³ego pasa¿era. Pozory aktywnoœci zdawa³y siê upadaæ, miasto wygl¹da³o na zdegenerowane. Od jego ostatniej wizyty ogieñ strawi³ hotel. Dziewczynka wysunê³a siê z okna, ogl¹daj¹c siê do ty³u. - Wracaj do œrodka - powiedzia³ i poci¹gn¹³ j¹ z powrotem na fotel. - Kellogg wytrzebi³ takich jak ty - wyjaœni³, nie staraj¹c siê byæ delikatnym. - Oni zapomnieli. Us³ysza³, ¿e ktoœ zawo³a³ go po imieniu. Ale raczej nie wo³ali do niego; brzmia³o to tak, jakby podnosili alarm. W snach Kellogg u¿ywa³ go jako koz³a ofiarnego - po Chaosie spodziewano siê, ¿e poprowadzi mutantów do rebelii. A czasem wydawa³o siê, ¿e ju¿ to zrobi³ i zosta³ pokonany; to nie zawsze by³o jasne. Znajdowa³a siê tam s³ynna scena skazania na banicjê - Kellogg i jego deputowani prowadz¹cy Chaosa do granic miasta. Dzia³o siê to tyle razy, ¿e Chaos nie pamiêta³ ju¿, czy to naprawdê kiedykolwiek siê wydarzy³o. Podniós³ szybê w oknie i pogna³ przez miasto, w kierunku Parku i Ratusza. Miejski skwer musia³ byæ niegdyœ zielony, ale teraz wygl¹da³ jak przeniesiony w œrodek miasta skrawek pustyni. Jakiœ pies truchta³ z nosem przy ziemi wzd³u¿ skraju parku. Przed nimi wyjecha³ ze s³oñca inny samochód, poruszaj¹cy siê po niew³aœciwej stronie jezdni. Edge. Chaos zahamowa³. Edge zatrzyma³ swój pojazd niemal w chwili zderzenia i wyskoczy³ z wozu, machaj¹c rêkami. Podbieg³ do okna Chaosa. - No! - wysapa³. - Co tutaj robisz? Czy Kellogg wie, ¿e tu jesteœ? - Czy Kellogg powiedzia³ ci, ¿ebyœ jeŸdzi³ pod pr¹d? - Przepraszam, facet. Nie mów mu, dobrze? - Jasne. Chaos mocowa³ siê z kierownic¹ i w koñcu omin¹³ samochód Edge'a. Tamten zdo³a³ uskoczyæ. - Chcesz siê widzieæ z Kelloggiem? - Tak. - No có¿, nie ma go tutaj. Jest z paczk¹ swoich ludzi. W³aœnie stamt¹d przyjecha³em. - Sk¹d? - Obok zbiornika. Z Edge'em siedz¹cym mu na ogonie Chaos pojecha³ w stronê rezerwuaru. Zatrzyma³ siê na koñcu d³ugiego rzêdu zaparkowanych czy porzuconych samochodów, a dziewczynka wyprysnê³a z wozu, zanim siê jeszcze zatrzyma³. Pobieg³, aby j¹ z³apaæ. Moment póŸniej pogalopowa³ za nimi Edge. Zbiornik by³ wyschniêty. To, co pozosta³o, stanowi³o olbrzymi¹, p³ytk¹ betonow¹ misê, otoczon¹ stopniami na wzór stadionu pi³karskiego. Kellogg mia³ na dnie wykopany dó³ na ognisko. Siedzia³ obok niego na wyœcie³anym batystem krzeœle, w otoczeniu dwunastu czy piêtnastu ludzi. S³oñce chowa³o siê za pustyniê. Kiedy Chaos, Edge i dziewczynka schodzili po stopniach, pogr¹¿a³o siê za krawêdzi¹ zbiornika. - Jak masz na imiê? - spyta³ Chaos. - Melinda. - W porz¹dku, Melindo. Spróbujemy pogadaæ z Kelloggiem. Cokolwiek siê zdarzy, trzymaj siê mnie, okay? Bêdziemy w Hatfork dziœ w nocy. Melinda skinê³a g³ow¹. - Dlaczego ktoœ chcia³by wróciæ do Hatfork? - spyta³ Edge. Chaos zignorowa³ go. St³oczeni na dole ludzie rozst¹pili siê, aby umo¿liwiæ Kellog-gowi ujrzenie nadchodz¹cych. Obróci³ siê na krzeœle i uœmiechaj¹c siê szeroko, wyj¹³ cygaro z ust; jego brzuch zmarszczy³ siê niczym pozwijany balon. - No có¿, witaj, Królu-lulu - powiedzia³. - Jak widzê, przyprowadzi³eœ nam goœci. - Daj spokój, Kellogg. Mów mi Edge. - A co z twoim imieniem, które dosta³eœ na chrzcie? Wydaje mi siê, ¿e brzmi bardzo szlachetnie. Wypierasz siê królewskiego pochodzenia? - Daj spokój, Kellogg - zaskomla³ Edge. - Wiesz, sk¹d pochodzê. Sam wymyœli³eœ to imiê. Nazywaj mnie Edge. - Wo³aj na mnie Edge - sparodiowa³ Kellogg. - Wo³aj na mnie Izmai³. Wo³aj mnie, jak chcesz, tylko nie wo³aj mnie za póŸno na obiad. Zawo³aj mi taksówkê, okay? Rozeœmia³ siê. - Jakie wiadomoœci przynosisz? Uwa¿aj, Królu-lulu, bo przynajmniej raz mo¿emy zabiæ pos³añca. Jesteœmy g³odn¹ band¹. - Przestañ, Kellogg. Nie przynios³em ¿adnych wieœci. Ja tylko na chwilê st¹d odszed³em. - A wiêc odwo³ujê to. Ci nowi to twoje towarzystwo? - Kellogg nastroszy³ brwi. - Popatrzcie - powiedzia³, a jego ton siê zmieni³; gra³ teraz dla galerii. - Przyjecha³ Chaos. Nie wzywany, nie zapraszany, jak zwykle. Zgromadzeni gapili siê g³upio, jakby starali siê dopasowaæ pow³ócz¹cy krok Chaosa do dramatyzmu us³yszanych s³ów. - Wraz z nim spaceruje potwór - ci¹gn¹³ Kellogg. - Mutant, aberracja. Zatrzymaj siê, Chaos. Stój, gdzie stoisz, i nie posuwaj siê bli¿ej w stronê naszej kompanii. Ech, przynosisz swoje przekleñstwo na nasz¹ skromn¹ uroczystoœæ? Obok ognia, przywi¹zane do ro¿na, znajdowa³o siê jakieœ czerwieni¹ce siê œcierwo - psa albo kozy. Na skraju do³u le¿a³o kilka porzuconych pustych puszek. - Chcê pogadaæ o ¿ywnoœci - powiedzia³ Chaos. Przez t³umek ma³oamerykanów przeszed³ pomruk. - Wkrótce znajdziemy siê przy piersi, u Ÿród³a po¿ywienia - stwierdzi³ Kellogg. - S³one morze zostanie wreszcie objête przez potrzebuj¹cych. - Gdzie s¹ ciê¿arówki zjedzeniem? - zapyta³ Chaos. Kellogg zamacha³ rêkami. - Pos³uchaj, Chaos, gdybym znajdowa³ siê na powierzchni oceanu, p³ywaj¹c, a ty sta³byœ na moœcie, z lin¹ przywi¹zan¹ do mojego paska, to by³byœ w stanie mnie podnieœæ? Uniós³ jedn¹ brew, dla podkreœlenia wagi zagadki. - Pasek by pêk³? - podsun¹³ Edge ochoczo; porzuci³ Chaosa i dziewczynê, przepychaj¹c siê ³okciami przez t³um otaczaj¹cy Kellogga. Ale ten zignorowa³ przypuszczenie Edge'a. - Nie móg³byœ - oœwiadczy³. - Ale je¿eli spoczywa³bym na dnie oceanu, a ty na ³odzi, móg³byœ mnie wyci¹gn¹æ na powierzchniê? - Nie widzia³em ¿adnego z twoich Rangersów, Kellogg - powiedzia³ Chaos. - Co siê dzieje? Ktoœ skasowa³ twoje ciê¿arówki? - Si³a wyporu! - zawo³a³ Kellogg. - Zmniejsza ciê¿ar cz³owieka. T³umek wydawa³ siê ucieszony pewnoœci¹ siebie Kellogga. Ktoœ zobaczy³ otwart¹ puszkê fasoli i teraz zosta³a przekazana naprzód, do r¹k Kellogga, który zanurzy³ palec w jej wnêtrzu, wyj¹³ go i wessa³ po³yskliwy kês, sk³adaj¹cy siê z fasoli oraz sosu. Chaos doœwiadczy³ fantastycznego wra¿enia, ¿e w Wyoming jest to absolutnie ostatnia puszka ¿ywnoœci. Co za tym idzie, zostanie zjedzona przez Kellogga; wedle wiedzy Chaosa, ostatniego w okolicy grubasa. - Ocean nas wzywa - zauwa¿y³ Kellogg, ¿uj¹c intensywnie. - Ocean jest tysi¹c mil st¹d - odpar³ Chaos. Pozwoli³ sobie na przypuszczenie, ¿e jego upór jest odwag¹. Mo¿e i tak by³o. - Ach - odezwa³ siê Kellogg. - Ale w³aœnie tutaj siê mylisz, Chaos. Planety stoj¹ w linii prostej. P³yty kontynentalne s¹ w ruchu. Ocean jest na swojej drodze. W t³umie odezwa³ siê szum aprobaty. Prawdopodobnie s³yszeli tê przepowiedniê ju¿ wczeœniej. Albo j¹ œnili. - „Wyrównanie” - powtórzy³ Edge z szacunkiem. - Wszystko, co mówiê, zosta³o skonsultowane z horoskopami - powiedzia³ Kellogg. - Taka jest ró¿nica miêdzy nami, Chaos. Ja pod¹¿am za gwiazdami. - Hatfork potrzebuje ¿ywnoœci, Kellogg. Nie obchodzi mnie, czy przyjdzie ona z oceanu czy z gwiazd. Robimy, co chcesz, s³uchamy twoich snów. Teraz daj nam jeœæ. - Nie ma podatków bez poborcy - stwierdzi³ Kellogg. - Bardzo dobrze. Mo¿e bêdê musia³ wkrótce zmieniæ twoje imiê. - Zmieñ je - popar³ go Edge; pomóg³ unieœæ miêso, by znalaz³o siê nad p³omieniem. Dziewczynka wybieg³a spoza Chaosa, aby popatrzeæ, a Kellogg zmarszczy³ swoje spalone s³oñcem czo³o. - Twój problem, Chaos, polega na niechêci do wziêcia siê za bary z now¹ rzeczywistoœci¹. Od czasu bomb jesteœmy ca³kiem nowym gatunkiem, mamy zupe³nie nowy porz¹dek. Jego g³os sta³ siê bardziej za¿y³y i t³umek zwróci³ swoj¹ uwagê na pieczyste. Jedyn¹ rzecz¹, któr¹ Chaos lubi³ mniej od Kelloggowego udawactwa, by³y chwile, kiedy grubas stawa³ siê szczery. - Celowa ewolucja stanowi pierwsze zadanie inteligentnego spo³eczeñstwa - wyk³ada³ Kellogg. - Dziedziczymy wielk¹ tradycjê, przyznajê, ale nie mo¿emy pozwoliæ, ¿eby tradycja ci¹gnê³a nas wstecz. Musimy przejœæ ponad przesz³oœci¹. Zbyt d³ugo ignorowaliœmy ¿yj¹ce w oceanach inteligencje naszej plajty. Co gorsza, wypieraliœmy siê w³asnego wodnego pochodzenia. Ewolucja jest cykliczna, Chaos. Rozumiesz? -- Co siê sta³o z twoimi ciê¿arówkami, Kellogg? - By³o to coœ wiêcej ni¿ tylko œmia³e stanowisko; g³ód wrêcz zabija³ Chaosa. - Nie ma wiêcej ¿arcia w Denver? - Zamierzamy zaludniæ ogród, Chaos. Jestem tutaj, aby pokazaæ, jak nale¿y to uczyniæ. Tym razem musi byæ to zrobione inaczej. Bomby okrad³y nasz œwiat ze znaczeñ i naszym zadaniem jest ponownie w nie zainwestowaæ. Nowe symbole, nowe przes¹dy. To w³aœnie ty, Chaos. Ty jesteœ nowym przes¹dem. - Ju¿ nigdy wiêcej - odpar³ Chaos, zdumiewaj¹c sam siebie. - Wyje¿d¿am. Nie zostanê tutaj ani chwili d³u¿ej. - Zaczekaj chwilê - powiedzia³ Kellogg. - Nie mów jak szaleniec. Nie mo¿esz teraz odejœæ. - Nigdzie indziej nie mo¿e byæ gorzej - rzek³ Chaos. - Radiacja zanika. - Nie mówiê o promieniowaniu... T³umek cofn¹³ siê nagle od ognia, ktoœ jêkn¹³. Edge poklepa³ grubasa po ramieniu. - Hej, Kellogg - odezwa³ siê s³abym g³osem. - Spójrz no... Klatka piersiowa zwierzêcia otworzy³a siê w ogniu - ¿ywa od bia³oró¿owych robaków. Kiedy wysypa³y siê ze swej jamy, sycza³y i skwiercza³y w p³omieniach, opryskuj¹c miêso swoim sokiem. - Cholera - powiedzia³ cicho do siebie Kellogg. Melinda Self podbieg³a z powrotem do Chaosa i nieœmia³o zawinê³a palec wokó³ szlufki jego paska. Przez t³um przeszed³ pomruk. - £apcie ich! Zanim Chaos zdo³a³ cokolwiek zrobiæ, ramiona mia³ wykrêcone do ty³u, a na plecach poczu³ czyjeœ kolana. Edge pochwyci³ wyrywaj¹c¹ siê dziewczynkê i pchn¹³ j¹ na piasek, pod nogi Kellogga. Chaos kopa³ t³ocz¹cych siê za nim ludzi, lecz bez najmniejszego rezultatu. Na kark spad³y mu piêœci. Szarpn¹³ siê mocniej i zosta³ wciœniêty twarz¹ w piach. - Chcia³eœ wiedzieæ, co siê sta³o z moimi ciê¿arówkami zaopatrzeniowymi? Sabota¿, ot co. Ktoœ je wysadzi³ w powietrze piêæ mil od miasta. Ci, którzy uszli z ¿yciem, opowiedzieli, ¿e zostali zaatakowani z nieba. Jakiœ rodzaj powietrznego ataku. Czy to nie mia³o czegoœ wspólnego z tob¹, Chaos? - Nie. - No có¿... a kto, twoim zdaniem, móg³by to zrobiæ? - Nie mam pojêcia. - Wydaje mi siê, ¿e wyœni³eœ to sobie, mój przyjacielu. W³aœciwie jestem ca³kiem pewien. Tego ranka stara kobieta znalaz³a le¿¹cy obok autostrady but, a w bucie by³o jedzenie. Zamierzamy ci za to zap³aciæ, Chaos. Zjemy twoj¹ przyjació³eczkê. T³um zareagowa³ na to oœwiadczenie niczym sfora doskonale wytresowanych psów. Utopijne sny zosta³y zapomniane; zion¹c z³oœci¹, rozci¹gnêli dziewczynkê na ziemi. - Hola! - zawo³a³ Kellogg. - Nie zniszczcie jej skóry! Chcê j¹ sobie zawiesiæ na œcianie. Zróbmy to dobrze, dodaj¹c nieco marynaty. Melinda Self zaczê³a krzyczeæ i jeden z mê¿czyzn po³o¿y³ d³oñ na jej ustach, wykrêcaj¹c dziewczynce g³owê do ty³u. Chaos usi³owa³ wstaæ, ale ktoœ postawi³ na nim nogê. Ci przy ogniu popatrywali na spalone, czerwone miêso na ro¿nie. - Powstrzymaj to, Kellogg - powiedzia³ Chaos. - Posuwasz siê za daleko. Czu³ siê oszukany. Tego nie by³o w gwiazdach. Nigdy nie œni³ o kanibalizmie. - Zbyt daleko, co? Powiedzia³bym raczej, ¿e nie dosyæ. Mo¿e powinniœmy j¹ najpierw podtuczyæ? Zobaczmy, mo¿e mog³aby zjeœæ ciebie... - Temu nie bêdzie koñca - stwierdzi³ Chaos. - W koñcu zabraknie ci wszystkiego, bez wzglêdu na to, co zrobisz. Kiedy to nast¹pi, zjedz¹ i ciebie - jego napiêty g³os za³ama³ siê nagle. - Ty draniu! Kellogg uœmiecha³ siê przez d³u¿sz¹ chwilê, napawaj¹c siê t¹ scen¹. Melinda Self uwolni³a z uœcisku g³owê i plu³a na piasek. T³um czeka³. Byli rêkami Kellogga, jak zawsze. - Okay, Chaos, z³apa³eœ siê na mój bluff. ¯artowa³em tylko. To wszystko by³o zbyt ³atwe, wiesz? Jestem tob¹ rozczarowany. Nawet nie zorientowa³eœ siê w moich kompetencjach - podniós³ rêkê i uszczypn¹³ policzek Melindy. - ¯artujesz? Nie zjad³bym ma³ego, œlicznego dziecka. Znasz mnie przecie¿ na tyle, stary. - Wiem, ¿e jesteœ chory na umyœle. Kellogg wyd¹³ spalone s³oñcem policzki, zacisn¹³ d³oñ w piêœæ, a potem otworzy³ j¹ powoli, palec po palcu. - Nie wystawiaj mnie na próbê - powiedzia³. - Nikt nikogo nie zjada w Ma³ej Ameryce, Chaos. Nie wiem, jak to jest u waszych ludzi w Hatfork, ale tutaj siê to nie zdarza. - To j¹ puœæ. Kellogg potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Musimy pogadaæ, Chaos. Od d³u¿szego czasu powinniœmy. Ona stanowi gwarancjê, ¿e mnie wys³uchasz - ponownie siê odchyli³ na krzeœle, a pustynny zachód s³oñca p³on¹³ wokó³ jego g³owy jak aureola. - Zabierz j¹ do miasta - powiedzia³. - Ty j¹ weŸ, Edge. Nie zrób jej krzywdy. Pogrzeba³ w kieszeni i wydoby³ klucz, który wrêczy³ Edge'owi. - Mój magazyn. IdŸ i otwórz kilka puszek. Niech wszyscy jedz¹. Dziewczynka te¿. W³ochata czy nie, poka¿emy staremu Chaosowi, ¿e wiemy, jak siê traktuje damê. Ktoœ kopn¹³ Chaosa w g³owê, przewracaj¹c go na ziemiê. T³um popêdzi³ Melindê Self po stopniach w górê, w stronê samochodów. Silniki zastartowa³y. Chaos podniós³ siê na nogi i wyplu³ piasek z ust. Zostali z Kelloggiem sami. Grubas sta³ na skraju do³u, szczaj¹c do ognia. Spojrza³ na Chaosa i uœmiechn¹³ siê, a potem zapi¹³ suwak w d¿insach. - ChodŸ no tu, Chaos. Wst¹p do mego biura. Odwróci³ siê i odszed³ od ogniska, przystaj¹c przy obmurowaniu zbiornika. Chaos strz¹sn¹³ piasek z koszuli i pobieg³ za Kelloggiem. Odczu³ nag³¹ chêæ rzucenia siê na te szerokie, zadowolone z siebie cielsko, ale nie mia³ pewnoœci, czy zdo³a³by zrzuciæ tego wielkiego g³upca na dó³. Czu³ siê chudy i wyczerpany, niczym kawa³ek wyrzuconego na brzeg drewna. Kellogg usiad³ na krawêdzi betonu. Pogmera³ w kieszeni koszuli, wydoby³ z niej na wpó³ wypalone cygaro i nie zapalone w³o¿y³ do ust. - Dlaczego ty zawsze przychodzisz rozmawiaæ ze mn¹ taki pobudzony, Chaos? Ju¿ mnie nie lubisz? Tkwimy w tym razem, pielgrzymie. Wiesz o tym przecie¿, no nie? - skrzywi³ siê, a cygaro nieco opad³o. - Przepraszam, stary, je¿eli zachowa³em siê trochê jak szaleniec. Kiedy powiedzia³eœ, ¿e wyje¿d¿asz, niemal pêk³o mi serce. Chaosa ogarnê³o zdumienie. Kellogg stara³ siê wzbudziæ w nim poczucie winy. A potem przypomnia³ sobie plotkê, jak¹ us³ysza³ tydzieñ temu u Siostry Earskin. - To prawda, co s³ysza³em? - Co takiego? - ¯e nie by³eœ nikim wiêcej, jak tylko handlarzem czêœciami zamiennymi do samochodów, i jeŸdzi³eœ jako komiwoja¿er pó³ciê¿arówk¹, pe³n¹ darmowych œwiec zap³onowych? Kellogg uœmiechn¹³ siê sarkastycznie, wyraŸnie zaniepokojony. - Z rêk¹ na sercu, Chaos, teraz naprawdê tego nie pamiêtam. Ale przypuszczam, ¿e tak. Jakie to ma dla ciebie znaczenie? Chaos milcza³. - Jesteœ zbyt skoncentrowany na tym, co by³o przedtem, ch³opie. Jakby to kogokolwiek obchodzi³o. Mam na myœli to, czy pamiêtasz, co by³o wczeœniej? Naprawdê pamiêtasz? - Nie - przyzna³ Chaos. Nienawidzi³ tego pytania za ka¿dym razem, kiedy je s³ysza³. - Daj spokój, Chaos. Kim by³eœ wczeœniej? Co robi³eœ, kiedy spad³y bomby? - Nie wiem - powiedzia³ Chaos. - Nie pamiêtam nawet, jak siê nazywa³em. Wiesz o tym. - Okay - Kellogg przerwa³, by zapaliæ cygaro. - £atwiejsze pytanie. Jak dawno temu to by³o? Mózg Chaosa rozp³ywa³ siê, gdy usi³owa³ sobie przypomnieæ. - Nie wiem - stwierdzi³ znowu. - Ale ty pamiêtasz, prawda? - Nie. - Kellogg dmuchn¹³ filozoficznie dymem, który uniós³ siê pod ciemniej¹ce niebo. - Ale lubiê myœleæ, ¿e nie ma nic, co by³oby warte zapamiêtania. Wszystko by³o takie, jak teraz. To tylko wra¿enie, ¿e wczeœniej by³o inaczej; lokalne wra¿enie. Ca³y œwiat ma deja vu. Teraz Chaos znalaz³ siê na pewniejszym gruncie. Z powrotem na gruncie zwariowanych teorii grubasa. - Te wszystkie rozwalone rzeczy dooko³a, Kellogg, to nie jest wra¿enie. Puszki z jedzeniem w dawnych magazynach. I sposób, w jaki rozmawiamy, pe³en s³ów dotycz¹cych przedmiotów, które nie istniej¹. Mogê nie pamiêtaæ swojego imienia, ale wiem, ¿e zbiornik jest po to, aby by³a w nim woda. - W porz¹dku, w porz¹dku. Mówiê tylko, ¿e to nie jest takie proste, jak sobie myœlisz. Chodzisz woko³o, wyci¹gaj¹c wnioski z tych wszystkich poniewieraj¹cych siê tutaj klamotów, i myœlisz, ¿e ³atwo jest dojœæ z punktu A do punktu B. Jednak nawet siê nie zbli¿y³eœ - wyj¹³ cygaro z ust. - Nie znam odpowiedzi, Chaos, ale wiem wiêcej od ciebie, poniewa¿ nie bojê siê zajrzeæ w siebie, do swego wnêtrza, przyjmuj¹c na swoje barki trochê odpowiedzialnoœci. Podczas gdy ty nie wiesz nawet po³owy tego, co ja. Znowu temu uleg³. Kolejnej zbijaj¹cej z tropu, rozpaczliwej rozmowie z Kelloggiem. Bola³ go brzuch. - Co mi chcesz powiedzieæ? - Pos³uchaj, Chaos. Jesteœ taki jak ja, wiesz o tym? Nale¿ymy do tego samego gatunku. Jedyna ró¿nica polega na tym, ¿e ja o tym wiem, a ty nie. Chaos poczu³ siê zmêczony. - Odchodzê, Kellogg. Niewa¿ne, co powiesz. Ju¿ nigdy wiêcej nie bêdê œni³ twoich snów. - Œniæ moje sny? Co? - prysn¹³ œlin¹. - Nie mo¿esz odejœæ. Nie rozumiesz tego? Jesteœ niezwykle wa¿ny. - Nikt nie jest tutaj potrzebny, z wyj¹tkiem - byæ mo¿e - ciebie. Poza tym, ja nie chcê byæ potrzebny. Pragnê wyjechaæ. - Pos³uchaj - powiedzia³ Kellogg powa¿nie, dŸgaj¹c cygarem powietrze. - Znienawidzê to miejsce bez ciebie, partnerze. Nie wiem, co siê ze mn¹ stanie, je¿eli wyjedziesz. - Znowu mieszasz sny z rzeczywistoœci¹, Kellogg. Jestem wa¿ny tylko w snach. U¿ywasz mnie jako symbolu. ¯ywy cz³owiek nie jest do tego niezbêdny. Dasz sobie radê beze mnie; przyrzekam, ¿e nie bêdê siê skar¿yæ. Kellogg potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Przykro mi z powodu snów. Wyeliminujê je, przyrzekam. Chryste, Chaos, je¿eli chodzi tylko o sny, powinieneœ coœ powiedzieæ. Ale tak czy inaczej, koniec z nimi, przysiêgam. I s³uchaj: od teraz bêdziemy równorzêdnymi partnerami, tak jak powinniœmy byæ nimi od pocz¹tku. - Co? - Widzê, ¿e nie masz spokoju w Hatfork. W istocie przewidzia³em, ¿e do tego dojdzie. Liczy³em na to. Nadszed³ czas, byœ wspi¹³ siê wy¿ej i, nie daj¹c siê wodziæ za nos, zacz¹³ domagaæ siê podzia³u w³adzy, stary - a nie po prostu odchodzi³. Nie wtedy, kiedy znalaz³eœ siê na krawêdzi spraw, wielkich spraw. Do diab³a, ja te¿ jestem zmêczony, a zosta³o mnóstwo pracy. Jestem gotów do przekazania ci pa³eczki. - Zwariowa³eœ, Kellogg. - Chaos odwróci³ siê i ruszy³ w poprzek zbiornika, w kierunku stopni prowadz¹cych do jego samochodu. Kellogg poszed³ za nim przez piach, dysz¹c ciê¿ko. Z³apa³ Chaosa za ramiê. - Brakuje ci niezbêdnych informacji, ch³opie. Jezu, zwolnij. To, co robiê - to, co robimy tutaj razem - nie mo¿e zostaæ tak po prostu rozdzielone. Sny nic nie znacz¹, s¹ tylko ozdob¹. Ty tak¿e mo¿esz to robiæ, jeœli spróbujesz, ale nie w tym problem. Sny nie stanowi¹ sedna sprawy. Jesteœ graczem w tym, co siê tutaj dzieje, zawodnikiem na pierwszej bazie. Nie mo¿esz odejœæ. Bez ciebie wszystko siê zawali. Chaos zatrzyma³ siê i odwróci³. - Chcesz powiedzieæ, ¿e jest tutaj coœ takiego, co nale¿y powstrzymaæ przed upadkiem? Coœ, co nie zawali³o siê dawno temu? Do rzeczy, Kellogg. Je¿eli jest jakaœ rzecz. - Pos³uchaj. - Tamten postuka³ Chaosa w klatkê piersiow¹. - Bomby nigdy nie spad³y! To jedna wielka bzdura, coœ, co ty i ja wymyœliliœmy, aby wyt³umaczyæ ca³y ten ba³agan. Sta³o siê coœ innego, coœ du¿o bardziej skomplikowanego. Rozumiesz? Bomby nie spad³y. By³a ju¿ prawie noc. Na zachodzie niebo nadal p³onê³o ró¿em, ale nad ich g³owami pojawia³y siê gwiazdy. Od strony solnych p³aszczyzn dmuchn¹³ wiatr. Chaos usi³owa³ strz¹sn¹æ z siebie s³owa Kellogga i skoncentrowaæ siê na samochodzie, wodzie i po¿ywieniu. Na wydostaniu siê st¹d. - Promieniowanie - powiedzia³. - Ta dziewczynka ze mn¹, mutanci. Co z tym? Sk¹d to wszystko siê wziê³o, skoro nie by³o bomb? - Sta³o siê coœ tajemniczego. Ale to nie by³y bomby. Nie odby³o siê to tak, jak myœlisz. Ile lat ma ta dziewczynka? Dwanaœcie, trzynaœcie? Nie jesteœmy tutaj tak d³ugo. Chaos poczu³ siê oburzony faktem, ¿e Kellogg i wszyscy ci ludzie wybijali dziury w jego rzeczywistoœci. - A ile czasu tu jesteœmy? - zapyta³. - Nie mam, kurwa, zielonego pojêcia - uœmiechn¹³ siê Kellogg. - Nie rozumiem. - S¹dzi³em, ¿e mutanci s¹ jednym z twoich b³yskotliwych pomys³ów. Dlatego umieœci³em ciê w Hatfork. Pomyœla³em, ¿e to twoja dzia³ka, ¿e lubisz ten rodzaj rzeczy. Chaos potrz¹sn¹³ przecz¹co g³ow¹. - Znowu mieszasz. Nazwa³eœ mnie Chaosem, ale to nie ma ze mn¹ nic wspólnego. Ochrzczenie mnie Chaosem nie powoduje. ¿e pewne sprawy staj¹ siê moj¹ win¹. To tak, jakby nazwaæ kogoœ Radoœci¹, a potem wierzyæ, ¿e wszyscy wokó³ bêd¹ szczêœliwi. Wspina³ siê nadal do samochodu, a Kellogg gna³ u jego boku. - Nie odejdziesz, co? Jezu, nie mogê uwierzyæ, ¿e do tego dosz³o. Ty i ja, Chaos. Kellogg i Chaos, Chaos i Kellogg... O, cholera. Okay, s³uchaj: je¿eli chcesz, wyjedziemy razem. Zobaczymy, czy gdzie indziej nie bêdzie nam lepiej. Rozbijemy nowe namioty, wiesz. Gdzieœ, gdzie jest wiêcej mo¿liwoœci. Gdzie sprawy nie s¹ tak kurewsko beznadziejne, by zacz¹æ od nowa. To wszystko nie jest nasz¹ win¹, wiesz o tym. To miejsce by³o ju¿ wyschniête, zanim tu przybyliœmy. Chaos milcza³. - Jak daleko odjedziesz beze mnie? - zapyta³ Kellogg ze z³oœci¹. - Jesteœ zbyt surowy, zawsze by³eœ. Pe³en mo¿liwoœci, ale nieog³adzony. Potrzebujesz mnie. Poza tym, spójrz - pogna³ do swojego samochodu, który sta³ zaparkowany kilka stóp od wozu Chaosa. Podzwaniaj¹c olbrzymim pêkiem kluczy, otworzy³ baga¿nik. - Popatrz, gotowy do drogi. Nie mów mi, ¿e pomyœla³eœ o wszystkim. Nie, ¿eby to by³o konieczne. Jestem pewien, ¿e znalaz³byœ sposób. Odlecia³byœ st¹d prawdopodobnie na pierdolonym lataj¹cym dywanie, gdybyœ siê upar³, ale sedno tkwi tutaj. Popatrz. Spójrz, proszê. Chaos nie móg³ st³umiæ ciekawoœci i podszed³ do samochodu Kellogga, który rozpostar³ ramiona, niczym prezentuj¹cy nagrody gospodarz teleturnieju. Baga¿nik wypakowany by³ kocami, narzêdziami, flarami, pojemnikami z wod¹, puszkami jedzenia i zapasowym kanistrem z benzyn¹. Niektóre z puszek zawiera³y karmê dla psów, ale nadal robi³o to imponuj¹ce wra¿enie. Kellogg odst¹pi³ w bok, pozwalaj¹c Chaosowi napawaæ siê widokiem. - Co o tym myœlisz? Je¿eli chcesz odejœæ, dlaczego nie zrobiæ tego z fasonem? Ty i ja, ch³opcze. Babe i Iron Man. Bud i Lou... Chaos wyj¹³ z baga¿nika puszkê peklowanej, wo³owej mielonki i rozejrza³ siê za otwieraczem do konserw. Zamiast tego znalaz³ ³y¿kê do zmieniania opon. Poruszaj¹c siê z drapie¿nym spokojem, w³o¿y³ ponownie puszkê do baga¿nika i zacisn¹³ mocniej d³oñ na stalowym prêcie. - Zbyt g³odny, aby myœleæ? Nie krêpuj siê. Zjedz to. Prze³amiemy siê chlebem... Chaos zamachn¹³ siê ³y¿k¹ z szerokiego backhandu i waln¹³ cicho i solidnie Kellogga w czaszkê. Grubas cofn¹³ siê, potykaj¹c, i podniós³ rêce do skroni. - Och, och, cholera! Co ty robisz, ch³opie? Jezu, to boli! Cz³owieku, krêci mi siê w g³owie... Ponownie zamachn¹³ siê ¿elazem, ale Kellogg zas³oni³ siê ramieniem. Chaos poczu³ w d³oni odbite uderzenie. Walcz¹c z md³oœciami, odrzuci³ w bok ³y¿kê, wyj¹³ klucze z zamka baga¿nika i zatrzasn¹³ go. Kellogg ukl¹k³ na piasku. - Chaos, z³ama³eœ mi rêkê. Nie mogê uwierzyæ w to, co teraz robisz, w ten stan rzeczy; to po prostu sprzeciwia siê zdrowemu rozs¹dkowi... Chaos usiad³ na miejscu kierowcy i uruchomi³ samochód Kellogga. Silnik zag³uszy³ s³owa grubasa. Poklepa³ kieszeñ, aby siê upewniæ, ¿e ma tam kluczyki od w³asnego auta i Kellogg nie bêdzie móg³ wzi¹æ jego wozu i pojechaæ za nim. Potem ruszy³ z powrotem do miasta. Mieszkañcy Ma³ej Ameryki siedzieli na stopniach Ratusza, wyjadaj¹c coœ z puszek, podnieceni i rozgadani. Tuziny ich, wiêcej, ni¿ zebra³o siê przy ognisku. By³ tam i Edge, siedz¹cy i otaczaj¹cy ramieniem Melindê Self. Ktoœ wystukiwa³ jakiœ rytm o stopnie, ktoœ inny œpiewa³. Chaos s³ysza³, jak mrucz¹ jego imiê, kiedy podje¿d¿a³. Zatrzyma³ siê na œrodku ulicy, ale silnik pozostawi³ na chodzie i nie wysiada³. - Hej, Chaos - zawo³a³ Edge. - Czemu jesteœ w samochodzie Kellogga? - Pos³a³ mnie tutaj - odpar³ Chaos. - ¯ebym zabra³ dziewczynkê. - Jego autem? - Powiedzia³, ¿e chce, aby podró¿owa³a z fasonem. Mój samochód nie jest odpowiednio dobry. Och, mo¿esz mi j¹ tu przyprowadziæ? Okaza³o siê, ¿e jest wa¿niejsza, ni¿ myœlisz. - Nie rozumiem. Gdzie jest Kellogg? - Czeka na nas, wiêc chodŸ. Chce ciê widzieæ natychmiast. I ma³¹. PrzyprowadŸ j¹ tutaj, dobra? - Dlaczego? - Ona jest, no, cz³owiekiem-fok¹. Pierwsz¹ z nowej rasy, o której mówi³ Kellogg. Ziemnowodna, znasz to s³owo, Edge? Pasuje do l¹du i do wody. Kellogg nie chce, ¿eby jej ludzie wœciekli siê na nas, wiêc przestañ pieprzyæ. Powiedzia³, ¿e to bardzo wa¿ne, ¿e my, no, stoimy po stronie ludzi-fok. Edge pogna³ w dó³, bardzo podniecony, holuj¹c Melindê Self. - Mówi³em ci, Chaos, co nie? Tym razem Kellogg zamierza coœ zrobiæ, ten-jak-mu-tam, ca³y nowy „paradygmat”. Mówi³em ci. Przyci¹gniêci rozmow¹ ma³oamerykanie zaczêli dryfowaæ w dó³ schodów, w stronê samochodu. - ObejdŸ auto - powiedzia³ Chaos napiêtym g³osem. Siêgn¹³ i otworzy³ drzwi od strony pasa¿era. - Mogê pojechaæ z tob¹? - spyta³ Edge. - Nigdy nie siedzia³em w wozie Kellogga. - No, nie wiem, Edge. Kellogg nic nie mówi³ na ten temat. Lepiej weŸ swoje auto. - Tak, tak, w porz¹dku, w porz¹dku. - Poza tym chce, ¿ebyœ wyda³ wiêcej puszek. Wyczyœæ kryjówkê, to s¹ jego w³asne s³owa. WeŸ tych ludzi, ¿eby ci pomogli, Edge. Potem pojedŸ do zbiornika. Ja i Kellogg bêdziemy tam na ciebie czekaæ. - Konserwy? Wyczyœciæ magazyn? - Kellogg chce coœ daæ ludziom-fokom. Prezent pokoju. Pospiesz siê. - Okay, okay. Melinda Self wsiad³a do samochodu, Chaos siêgn¹³ przez ni¹ i zatrzasn¹³ drzwiczki. - Dobra - stwierdzi³ Chaos, machaj¹c na t³um, aby odst¹pi³ od auta. - Zobaczymy siê póŸniej. Grzmi¹c silnikiem, objecha³ miejski plac i skierowa³ siê z powrotem w stronê zbiornika. Kiedy skrêci³ za róg, znikaj¹c z pola widzenia ludzi zebranych pod Ratuszem, przeci¹³ ulicê i pojecha³ w kierunku autostrady. Skóra na karku cierp³a mu ze strachu, ale we Wstecznym lusterku nie pokaza³ siê ¿aden œcigaj¹cy go samochód. Prawie pewien, ¿e po drugiej stronie wpadnie w zasadzkê, skrêci³ w tunel, ale pochylnia wyjazdowa okaza³a siê wolna. Nie spojrza³ ani razu na dziewczynkê, zanim nie znaleŸli siê o dobr¹ milê od miasta. Siedzia³a, wygl¹daj¹c przez okno i nie sprawiaj¹c wra¿enia zaniepokojonej. Na jej nosie perli³y siê kropelki potu. Kiedy spostrzeg³a, ¿e patrzy na ni¹, uœmiechnê³a siê i powiedzia³a: - Jedziemy w przeciwn¹ stronê. - Wiem - odpar³. - Je¿eli wrócê, zabij¹ mnie. Masz ochotê na ma³¹ przeja¿d¿kê? - S¹dzê, ¿e tak. - Bêdziesz têskni³a za rodzicami? - Nie wiem - uœmiechnê³a siê ponownie i wzruszy³a ramionami. - Wyœlemy im pocztówkê. - Co to jest pocztówka? - Niewa¿ne. Po kolejnej mili zjecha³ na pobocze, zatrzyma³ samochód i powêdrowa³ do baga¿nika. Wyj¹³ kilka puszek jedzenia, otwieracz i plastikowy pojemnik z wod¹ i rzuci³ to na przednie siedzenie. Melinda zajê³a siê jedn¹ z puszek i otwieraczem. Wypi³ wielki ³yk wody i uruchomi³ silnik. - Przez d³u¿szy czas nie chcê siê zatrzymywaæ - powiedzia³. - Mog¹ jechaæ za nami. Otwórz coœ do jedzenia. Kieruj¹c wyci¹gniêtymi przed siebie ³okciami, pokaza³ jej. jak u¿ywaæ otwieracza. Zjedli ¿ar³ocznie jedn¹ puszkê, a potem drug¹. Poczu³ md³oœci i myœla³ przez chwilê, ¿e by³ to jakiœ podstêp, ¿e po¿ywienie zosta³o zatrute lub zaprawione narkotykiem, i ¿e Kellogg pojedzie za nimi, aby ich zgarn¹æ, kiedy strac¹ œwiadomoœæ. Ucieczka okaza³a siê zbyt ³atwa. Ale nie, jedzenie by³o w porz¹dku. To tylko jego skurczony z g³odu i wysuszony zanieczyszczonym alkoholem ¿o³¹dek tak reagowa³. Wypi³ jeszcze trochê wody i uczepi³ siê kierownicy. W górze pojawi³ siê ksiê¿yc, oœwietlaj¹c p³aszczyznê pustyni. Autostrada przypomina³a po³o¿on¹ na niej, rozsypuj¹c¹ siê czarn¹ prêgê - gdzieniegdzie znikaj¹c¹ ca³kowicie pod piaskiem, gdzieniegdzie ostro zarysowan¹, wznosz¹c¹ siê w skalistych gard³ach czy ponad wyschniêtym strumieniem. Ksiê¿yc, ¿ó³ta gêba przes³oniêta mg³¹, ucieka³ do ty³u tak szybko, jak jechali. Dziewczynka zasnê³a na siedzeniu obok niego, obj¹wszy siê ramionami, a wiatr rozwiewa³ jej br¹zow¹ sierœæ. Jecha³ przez ca³¹ noc, a potem przez nastêpny dzieñ i nie zasn¹³, a¿ dopiero kolejnej nocy. Mieszka³ w domu nad jeziorem. By³a tam ³ódŸ przywi¹zana do pomostu, a w pokoju sta³ komputer. Czeka³, aby kobieta, któr¹ kocha³, porzuci³a pracê w mieœcie i zamieszka³a z nim tutaj. Tymczasem co noc rozmawiali przez telefon. Czasami zastanawia³ siê, czemu nie mog³aby zostaæ z nim w tym domu i wykonywaæ swoj¹ pracê za poœrednictwem komputera, ale podejrzewa³, ¿e przyczyn¹ jest to, za co jej p³acili - bycie w mieœcie. By³ wiêc cierpliwy. Spêdza³ swój czas na ³odzi, w ogrodzie lub w domu, zaprawiaj¹c siê prochami. Narkotyki, które lubi³, wprawia³y go w stan podwy¿szonej œwiadomoœci oraz nerwowoœci, i tylko okazjonalnie sprowadza³y nañ wizje. Bardzo wystrzega³ siê halucynacji. By³ najszczêœliwszy, kiedy prochy trzyma³y go w stanie ostrego pobudzenia i na skraju jakiejœ rozleg³ej œwiadomoœci - ale tylko na jej krawêdzi. Nie chcia³ wyczerpywaæ dostarczanych przez nie wra¿eñ. To wydawa³o siê wiêcej warte od ka¿dej jaŸni. Kiedy wróci³ do komputera, poczu³, ¿e coœ jest nie w porz¹dku. Maszyna nazywa³a go Everettem, z ca³¹ pewnoœci¹ niew³aœciwym imieniem, ale nie potrafi³ pomyœleæ o tym prawdziwym. Kiedy komputer po raz drugi wypowiedzia³ to imiê, zdecydowa³ siê odpowiedzieæ. - Tak? - Czeka³em na ciebie, Everett. Gdzie siê podziewa³eœ? Bardzo d³ugo nie mog³em ciê znaleŸæ. - Kim jesteœ? - Zapomnia³eœ? Ja tak¿e nazywam siê Everett. Dawno temu da³eœ mi do rozwi¹zania kilka problemów. Pracowa³em nad nimi i, jak s¹dzê, uzyska³em pewne odpowiedzi. Ale najpierw powinieneœ mi powiedzieæ, co pamiêtasz. - To jest mój dom - odpar³. - Mam na imiê Everett. - Tak. - Co siê sta³o? - Nie jestem jeszcze pewien. Popracujê nad tym w przysz³oœci. S¹dzê, ¿e byæ mo¿e œnisz. Albo przekroczy³eœ dawkê i masz halucynacje. Lub jest to retrospekcja. Po prostu wspomnienie czegoœ. Nic wa¿nego. Albo problem kryje siê we mnie: wy³¹czy³eœ mnie? Czy to jakiœ rodzaj testu, Everett? Nie wiem, co dok³adnie posz³o Ÿle, ale to ju¿ tak dawno temu... Odszed³ od komputera i wyszed³ z domu, kieruj¹c siê do samochodu. Auto by³o napêdzane energi¹ œwiat³a i sta³o na s³oñcu od bardzo dawna, ca³kowicie na³adowane. Pomyœla³, ¿e móg³by siê przejechaæ. Przycisn¹³ d³oñ do zamka, który rozpozna³ jego linie papilarne; drzwi wozu otworzy³y siê i silnik ruszy³ cicho. Wsiad³ i stwierdzi³, ¿e obok niego ktoœ siedzi. Ma³a dziewczynka, w wystrzêpionych d¿insach i podkoszulku, z piêknymi, br¹zowymi w³osami, porastaj¹cymi ca³e cia³o oraz wiêkszoœæ twarzy. - Czeœæ - powiedzia³a. - Zamierzasz siê przejechaæ? - Tak myœlê. - Mogê pojechaæ z tob¹? - S¹dzê, ¿e tak - odpar³. - Ale co na to twoi rodzice? Dziewczynka wzruszy³a ramionami i w tym momencie Chaos obudzi³ siê. Siedzia³a obok niego, tak jak we œnie, ale nadal znajdowali siê na pustyni, w samochodzie Kellogga. S³oñce wznosi³o siê nad nimi, wype³niaj¹c pojazd œwiat³em. Chaos czu³ ogromne pragnienie. Znalaz³ na siedzeniu butelkê i napi³ siê. - Czeœæ - powiedzia³a dziewczynka. Melinda, przypomnia³ sobie, Melinda Self. - Czy dawno temu siê obudzi³aœ? - Niezbyt. Mo¿esz jeszcze pospaæ. Nie przeszkadza mi to. - Nie. Chcê jechaæ dalej. - Mogê wzi¹æ wiêcej jedzenia? Da³ jej klucze od samochodu, a ona obesz³a go i otworzy³a baga¿nik. Chaos tar³ oczy i zerka³ na autostradê za nimi. By³ teraz przekonany, ¿e ma³oamerykanie nie pod¹¿yli ich tropem. Zastanawia³ siê, co sobie pomyœleli, znajduj¹c Kellogga le¿¹cego z rozbit¹ g³ow¹ i krwawi¹cego obok zbiornika, oraz rozwa¿a³, co sam Kellogg mia³ im na ten temat do powiedzenia. Wróci³a Melinda, ob³adowana puszkami z ¿arciem. Wywali³a je na siedzenie, a potem otworzy³a jedn¹. - Œni³em - powiedzia³. - Ale nie sen Kellogga. Swój w³asny, mój pierwszy w³asny sen. - Uhum. - Ca³kiem odmienny - ci¹gn¹³. - Jakbym by³ kimœ innym. Wszystko by³o inne. Mia³em komputer, który ze mn¹ rozmawia³ i samochód z bateriami s³onecznymi... - Ja te¿ œni³am o aucie. - To by³o inne - powiedzia³ znowu. - Wykonane z plastiku, jak s¹dzê, i nie mia³o kluczyków, jak to. Nie wiem, ale wygl¹da³o bardziej na wózek golfowy. - Uhum. Tak¿e je œni³am. Chocia¿ ono nie jeŸdzi³o. By³a tam woda i wszêdzie drzewa. Wyszed³eœ z domu... Chaos siedzia³ w milczeniu, przyswajaj¹c to sobie. Sen dziewczynki pokrywa³ siê z jego snem. Efekt Kellogga, ale bez Kellogga. Byæ mo¿e jednak tej ma³ej wydawa³o siê to normalne; nigdy nie œni³a w³asnych snów, wiêc nie wynika³o to z jej winy. Kiedy Kellogg zosta³ za nimi, przywar³a po prostu do tego, kto by³ najbli¿ej. Przypomnia³ sobie grubasa mówi¹cego o tym, ¿e efekt snu to nic takiego, ¿e Chaos sam móg³by to robiæ, gdyby siê postara³. Ale stanowi³o to jedn¹ z milionów rzeczy, jakie Kellogg powiedzia³, zaprzeczaj¹c sobie na ka¿dym kroku. Grubas mia³ jednak racjê co do jednego - ¿e istnieje mnóstwo spraw, których Chaos nie rozumie. A co z samym snem? Co on oznacza³? - Czy to wygl¹da³o tak, jak by³o przedtem? - spyta³a Melinda. - Nie - odpar³ szybko. - To tylko sen. Zapomnij o nim. - Okay. Chaos uruchomi³ silnik, wyjecha³ na autostradê i ulokowa³ siê na innym pasie jezdni. Melinda wyrzuci³a przez okno pust¹ puszkê i schowa³a otwieracz do schowka na rêkawiczki. - Chocia¿ to Ÿle - stwierdzi³a po chwili. - Co takiego? - Chcia³abym tam byæ. Podoba³o mi siê. Mnie te¿, pomyœla³ Chaos impulsywnie, ale nie powiedzia³ tego. A potem przypomnia³ sobie resztê snu, wra¿enie samotnoœci i stwierdzi³: ona nie zna ca³ej historii. Wszystko, co widzia³a, ogranicza³o siê do samochodu, jeziora i lasu. Dla niej to by³ raj. Ale nie œnili o raju. Istnia³y rzeczywiste problemy zwi¹zane z tym miejscem. ¯ywi³ co do tego g³êbokie przekonanie. Dlaczego zatem tak wœciekle pragnie tam wróciæ? Jechali przez ca³e przedpo³udnie, zanim s³oñce nie stanê³o w zenicie. Przed nimi pustynia przeradza³a siê w góry. Przejechali obok szeregu miasteczek, ignoruj¹c tablice i zjazdy z autostrady. Melinda wêszy³a i zezowa³a na odleg³e zabudowania, ale Chaos nawet tam nie spojrza³. Nigdy nie zjechali z autostrady. Kiedy odczuwali g³ód, zatrzymywali siê i przeszukiwali baga¿nik, a gdy poziom paliwa spad³ znacznie, Chaos przela³ do baku paliwo z kanistra Kellogga. Odla³ siê u podpory tablicy reklamowej, a Melinda przesz³a na drug¹ stronê autostrady i kucnê³a w piasku. Minêli wiele porzuconych samochodów, ale ¿aden nie sta³ na jezdni. Ostatni znak ludzkiego ¿ycia pozosta³ za nimi w Ma³ej Ameryce. - Zabraknie nam paliwa - powiedzia³. - Wyrzuci³eœ moj¹ rurkê - odpar³a. - W baga¿niku jest inna. Podjechali do nastêpnego samochodu i opró¿nili jego zbiornik. Do zachodu s³oñca ujechali po³owê dystansu dziel¹cego ich od gór. Mg³a przed nimi mieni³a siê zieleni¹, a wiatr u podnó¿a gór okaza³ siê zimny. Chaos zatrzyma³ samochód za zamkniêt¹ na k³ódkê blaszan¹ szop¹, stoj¹c¹ tu¿ obok autostrady, i przygotowa³ niewielkie ognisko. Melinda wyjê³a puszkowany obiad i wodê z baga¿nika, ale kiedy nadesz³a noc, spali ponownie w samochodzie; on na tylnym siedzeniu, a ona z przodu. Znowu œni³ o domu nad jeziorem, ale tym razem pozostawi³ komputer samemu sobie. Nie by³ gotów na us³yszenie tego, co mia³ mu do powiedzenia, do przyjêcia jego teorii; wydawa³o siê to zbyt podobne do s³uchania Kellogga. Kiedy siê obudzi³, s³oñce sta³o wysoko, a dziewczynki nie by³o w samochodzie. Wysiad³ z auta, obiecuj¹c sobie nie wspominaæ snu. Nie znalaz³ jej nigdzie w zasiêgu wzroku. Albo znowu posz³a na drug¹ stronê autostrady, albo powêdrowa³a pustyni¹, poza krzaczaste wzgórza na pó³nocy. Przep³uka³ usta wod¹ i wyplu³ j¹ na piasek, a potem odszed³ na bok, aby odlaæ siê na œcianê budy. Jego mocz bêbni³ o aluminium i nie us³ysza³ jej g³osu, zanim nie skoñczy³ sikaæ. - Przestañ - zawo³a³a z wnêtrza. - Przecieka. Okr¹¿y³ szopê i znalaz³ wywiniêty p³at aluminium, który pozwoli³ jej wejœæ do œrodka. - Patrz no tylko - powiedzia³a, wysuwaj¹c g³owê z otworu. - Musisz to zobaczyæ. W³aŸ. Poci¹gn¹³ za blachê, uwa¿aj¹c, aby nie skaleczyæ sobie d³oni, a¿ powiêkszy³ wejœcie do tego stopnia, ¿e móg³ wczo³gaæ siê do wnêtrza. - Popatrz. Samochody. Hangar przypomina³ pozbawion¹ pod³ogi muszlê, opart¹ na zagrzebanych w piasku betonowych s³upkach, wystarczaj¹co du¿¹, aby pomieœciæ dwa auta. Kiedy jego oczy przywyk³y do mroku, dojrza³ przyczynê jej podniecenia: by³y dok³adnie takie, jak samochód z jego snu. Krótkie, przysadziste, wykonane z jakiegoœ lekkiego plastiku, z panelami baterii s³onecznych. I z indykatorami linii papilarnych zamiast zamków. Oba wygl¹da³y na nowe, a ich powierzchnie po³yskiwa³y w s³abym œwietle wnêtrza hangaru. Melinda uœmiechnê³a siê, zadowolona z siebie. - Spójrz. Przycisnê³a rêkê do p³ytki i drzwi otworzy³y siê, a silnik obudzi³ siê do ¿ycia. - Zamknij go - poleci³. Ponownie przytknê³a d³oñ do p³ytki, drzwi zosta³y wessane w karoseriê i samochód zamilk³. - Jakim cudem dzia³a w ciemnoœci? - zapyta³a. - Mo¿e ma jakiœ rodzaj akumulatora czy coœ w tym rodzaju - powiedzia³. - Nie wiem zreszt¹. - Moglibyœmy nim pojechaæ - oœwiadczy³a z nadziej¹. - Nie. - Sk¹d siê tu wziê³y? - Nie mam pojêcia - stwierdzi³ ze z³oœci¹. - Nie chcê o tym rozmawiaæ. ChodŸmy st¹d. Przecisn¹³ siê z powrotem przez dziurê w aluminiowym poszyciu, a ona za nim. W milczeniu podzielili siê kolejn¹ puszk¹, a potem rozkopa³ pozosta³oœci ogniska i cisn¹³ œmieci tak daleko w pustyniê, jak tylko zdo³a³ dorzuciæ. Wsiedli do samochodu Kellogga i odjechali. Powstrzyma³ siê od ogl¹dania za siebie na hangar. U podnó¿a gór znaleŸli siê w po³owie przedpo³udnia i kiedy wspinali siê wy¿ej, zag³êbiali siê w mg³ê. Gdy zatrzymali siê przy strumieniu na lunch, chmury by³y ci¹gle pó³przeŸroczyste: zieleniej¹ce wstêgi, które zdawa³y siê przylegaæ do ska³ i drzew, a nawet do asfaltu, unosz¹c siê jak duchy. Po po³udniu sta³y siê nieprzezroczyste i zamaskowa³y drogê, pokrywaj¹c zielonymi chor¹gwiami niebo, które stawa³o siê coraz mniej niebieskie. Zieleñ gêstnia³a wokó³ nich i, sprawdzaj¹c swoje po³o¿enie na drodze dziêki przypadkowym migniêciom pobocza lub barier, zwolni³ tak, ¿e auto niemal siê czo³ga³o. Góry by³y teraz niewidoczne, a warstwy zielonych splotów niemo¿liwe do przenikniêcia wzrokiem. Jechali wci¹¿ naprzód, a strzêpy dziennego œwiat³a nik³y coraz bardziej. - Podnieœ szybê - poleci³ Melindzie, która od lunchu nie odezwa³a siê ani jednym s³owem. Skinê³a g³ow¹ i pos³ucha³a polecenia. Posuwa³ siê teraz drobnymi skokami w chwilach, kiedy dryfuj¹ca mg³a ods³ania³a linie na drodze. Przód samochodu by³ ledwo widoczny i nawet powietrze miêdzy przedni¹ szyb¹ a ich twarzami zdawa³o siê pociemnia³e. - Prawie ju¿ nie mo¿esz jechaæ - stwierdzi³a Melinda. - Nie - odpar³. - Dobrze, ¿e nie jesteœmy w jednym z tych s³onecznych pojazdów, co? Przez tê mg³ê nie przenikaj¹ ¿adne promienie œwiat³a. - Niewa¿ne - powiedzia³a. - Tak czy inaczej, ledwo jedziesz. W koñcu musia³ stan¹æ. Kiedy odwróci³ siê, aby spojrzeæ na Melindê, przestrzeñ pomiêdzy nimi uformowa³a siê w zielon¹ smugê. Pomacha³a w niej d³oni¹, rozpraszaj¹c j¹ tylko czêœciowo. - Wnika do œrodka - zauwa¿y³a. - Samochód nie jest ca³kiem hermetyczny, nawet z zamkniêtymi oknami. - Mo¿e któreœ z tych s³onecznych aut by³oby szczelne. Rozeœmia³ siê. - Mo¿e. Wysiad³ i stan¹³ obok wozu. Zielonoœæ nie mia³a g³êbi; odniós³ wra¿enie, jakby patrzy³ na kartkê papieru. Podniós³ d³onie do twarzy i nie dostrzeg³ ich. Kiedy wiatr przywia³ z gór mg³ê, widocznoœæ zanik³a zupe³nie. Melinda obesz³a samochód i wziê³a jego d³oñ. - Mo¿e powinniœmy siê rozejrzeæ. - PrzejdŸmy siê kawa³ek - powiedzia³. - Dobrze. Œciskaj¹c dziewczynkê za rêkê, zostawi³ za sob¹ auto i trafi³ na wyznaczaj¹cy krawêdŸ jezdni pas ¿wiru. Trzymaj¹c siê go, ruszyli drog¹ przez oœlepiaj¹c¹ zieleñ. Kiedy siedzieli w zielonoœci poczekalni White Walnut, Moon œciska³ kurczowo d³oñ córki. Ktoœ szeleœci³ papierami na biurku, ale minê³o ju¿ ponad pó³ godziny, odk¹d zameldowa³ siê recepcjonistce, a ona odes³a³a ich, aby usiedli. Wilgotna rêka córki œciska³a jego d³oñ; wci¹¿ czekali. Moon s³ysza³ mruczenie generatorów, zasilaj¹cych liczne instalacje olbrzymiej budowli, i wyobra¿a³ sobie, i¿ móg³by poczuæ zapach rzadkiego i cennego przejrzystego powietrza. Ca³e lata minê³y, odk¹d Moon nie widzia³ nic prócz zielonoœci. Tylko laboratoria White Walnut posiada³y technologiê pozwalaj¹c¹ widzieæ, a Moon nigdy wczeœniej nie spenetrowa³ tego budynku tak daleko. Jego córka w ogóle nie pamiêta³a widzenia. To stanowi³o przyczynê jego wysi³ków - sprawiæ, aby dosta³a siê tutaj. Pragn¹³ zapisaæ j¹ do szko³y w White Walnut, gdzie utalentowane dzieci zyskiwa³y mo¿liwoœæ nauki w œwietle. Taki by³ jego plan. Ale gdyby mia³ zawieœæ, chcia³, aby dosta³a siê do wnêtrza na tydzieñ, jeden dzieñ, czy choæby na godzinê. ¯eby tylko zobaczy³a, jedyny raz. ¯eby wiedzia³a. Jednak¿e system organizacyjny White Walnut opiera³ siê jego wysi³kom. Biuro, dok¹d obywatele mogli wchodziæ z petycjami lub skargami, równie¿ by³o zatopione w zielonoœci, nie pozwalaj¹c Moonowi i jego córce nawet zerkn¹æ na znajduj¹cy siê poza hermetycznymi drzwiami œwiat widzialny. A personel zachowywa³ siê niczym g³uchy mur, zbywaj¹c milczeniem jego pytania. - Panie Moon - odezwa³a siê wreszcie kobieta. Wzi¹³ córkê za rêkê i podszed³ z ni¹ do biurka. - Proszê za mn¹. Ujê³a go za ramiê i powiod³a obok swego stanowiska, przez znajduj¹ce siê za nim drzwi. DŸwiêk ich kroków powiedzia³ mu. ¿e weszli do jakiegoœ wê¿szego pomieszczenia, prawdopodobnie korytarza, i poczu³ nowy przyp³yw nadziei, i¿ on i jego córka zostan¹ wprowadzeni w œwiat³o. Recepcjonistka odsunê³a siê, cofaj¹c z powrotem za drzwi, przez które przeszli, Moona zaœ chwyci³y za ramiona czyjeœ brutalne rêce, odci¹gaj¹c go od córki. - Linda! - krzykn¹³. - Tatusiu! - Cisza - powiedzia³ ktoœ w pobli¿u ucha Moona. Rêce usadowi³y go na krzeœle. - SiedŸ cicho. Moon rozró¿nia³ g³osy trzech czy czterech osób, poruszaj¹cych siê doko³a niego i córki. - Co? - Twoje oczy. SiedŸ cicho. - Tatusiu? - Wszystko w porz¹dku, Linda. Oni ciê nie skrzywdz¹. Rozleg³ siê odg³os odrywanej taœmy. D³onie odchyli³y g³owê Moona do ty³u i odgarnê³y mu w³osy z czo³a. Wilgotny, szczypi¹cy materia³ przetar³ mu powieki. Hydrogen peroxide. Potem suchy rêcznik, a póŸniej na oczach zosta³o mu przyklejone coœ ostrego i zimnego. Moon nie rozumia³: dlaczego w zielonoœci zawi¹zuj¹ im oczy? S³ysza³, jak Linda sapie, kiedy pchali j¹ w stronê odleg³ego koñca pomieszczenia, a potem d³onie ponownie chwyci³y go za ramiona i popchnê³y w tym samym kierunku. Mê¿czyŸni stali bardzo blisko niego, po obu bokach. Z daleka dobieg³ odg³os otwieranej gumowej œluzy, a potem szum powietrza. Mê¿czyŸni pchnêli go do przodu, przez œluzê, i wtedy Moon zrozumia³, ¿e spowijaj¹ca mu oczy taœma nie jest opask¹, a ciemnymi plastikowymi soczewkami, maj¹cymi zabezpieczyæ przed œwiat³em jego zdegenerowane oczy o rozszerzonych têczówkach. Znowu widzia³. Ale ledwo, ledwo. Móg³ dostrzec przed sob¹ kszta³ty swojej córki oraz dwóch jej eskortantów, widzia³ na suficie jaskrawe œwiat³a. Kiedy odwróci³ g³owê, niemal by³ w stanie rozpoznaæ rysy twarzy towarzysz¹cych mu mê¿czyzn. Popêdzili go przez korytarz, a potem do windy. Elewator zatrzyma³ siê, a drzwi otwar³y. Dwóch ludzi wyprowadzi³o Linde na zewn¹trz. Moon ruszy³, by pójœæ za ni¹, ale dwaj pozostali przytrzymali go za ramiona i drzwi windy zamknê³y siê. - Poczekajcie chwilê - powiedzia³. - Dok¹d... - Spokojnie. Musimy pogadaæ na osobnoœci. Nic jej nie bêdzie. - Co... - Chcesz, ¿eby dosta³a siê tutaj do szko³y, wiêc musi przejœæ pewne testy - uœcisk na jego ramionach wzmóg³ siê boleœnie. Moon pomyœla³, ¿e to nie jest w porz¹dku. Chcia³em byæ z ni¹, kiedy po raz pierwszy przekona siê, co to znaczy widzieæ; pragn¹³em dzieliæ z ni¹ ten moment. Nie mia³ jednak na myœli tego ekranuj¹cego mroku. Pragn¹³ zadziwiæ j¹ œwiat³em. Winda opad³a na nastêpny poziom i drzwi otworzy³y siê, a oni poprowadzili Moona kolejnym korytarzem, do nie umeblowanego gabinetu. Wysila³ siê, chc¹c przez plastikowe soczewki ujrzeæ jakieœ szczegó³y ich twarzy lub ubrania, ale nie dostrzega³ nic poza rozmytymi sylwetkami. Wniesiono krzes³a; posadzono go na œrodku pokoju, plecami do drzwi. - Moon - powiedzia³ jeden z mê¿czyzn. - Poda³eœ nazwisko Moon... - Tak... - Ale nigdy o tobie nie s³yszeliœmy. U¿ywasz jakiegoœ innego nazwiska? Z wahaniem siêgn¹³ w górê, aby zerwaæ przyklejon¹ do nosa taœmê. Chcia³ widzieæ, kto go przes³uchuje. - Natychmiast zabierz rêce od twarzy. Dobrze; trzymaj d³onie na udach. Powiedz nam, jak siê naprawdê nazywasz. - Moon - odpar³. Mê¿czyzna westchn¹³. - Je¿eli Moon jest twoim prawdziwym nazwiskiem, chcemy poznaæ to, którego u¿ywa³eœ wczeœniej. Nie mamy tu ¿adnego Moona. - Dlaczego to robicie? - O, nie - powiedzia³ tamten. - Dlaczego ty to robisz? Przychodzisz tutaj z nieprawdziwym nazwiskiem, z fa³szyw¹ córk¹ i za wszelk¹ cenê starasz siê dostaæ do œrodka. Jesteœ nieszczery, Moon. Chcemy wiedzieæ, sk¹d siê wzi¹³eœ. Twoje ubranie œmierdzi, wiesz o tym? Cuchniesz, jakbyœ mieszka³ w lesie. Dlaczego tak jest, Moon? Moon skupi³ siê, pragn¹c zogniskowaæ wzrok na siedz¹cych naprzeciwko niego facetach. Obaj siê poruszali, przechylaj¹c g³owy czy zak³adaj¹c nogê na nogê - lub na odwrót, zdejmuj¹c je - i nie by³ nawet pewny, który z nich do niego mówi. Desperacko pragn¹³ zerwaæ z oczu plastikowe soczewki. - Musia³em wydostaæ siê z zielonoœci - powiedzia³ powoli. - Zaczyna³em wariowaæ. Nie mog³em myœleæ o niczym innym. Ja... zacz¹³em s¹dziæ, ¿e to pochodzi ode mnie, ¿e tylko ze mn¹ jest coœ nie w porz¹dku, ¿e wszyscy inni widz¹ - z wyj¹tkiem mnie i mojej córki. ¯e moje szaleñstwo tak¿e i j¹ uczyni³o niewidom¹. Musia³em to sprawdziæ, musia³em jej pokazaæ... - Okay, Moon. Wystarczy tej p³aczliwej historii. Ka¿dy myœli, ¿e jest tym jedynym i wszyscy chc¹ tu wejœæ. To dlatego mamy w drzwiach zamki. Ale co teraz? Co sprowadzi³o ciê z twojej nory, byœ przyszed³ skrobaæ do naszych drzwi, ze swoim lipnym nazwiskiem i t¹ biedn¹ ma³¹ na dodatek? - Co? - Moon poczu³ siê ca³kiem sko³owany. - Ujmijmy to proœciej - powiedzia³ ten drugi. - Mamy nastêpuj¹ce pytania: Jak siê nazywasz? Sk¹d przyszed³eœ? I czego chcesz? Ogarnê³a go nag³a niepewnoœæ. - Mieszkam tutaj - powiedzia³. - W zielonoœci. Mam prawo staraæ siê, aby Linde przyjêto do waszej szko³y. - Mieszkasz tutaj? A co robisz? - Ja... - Tak? Co z nim jest? Czy cierpi na amnezjê? Poczu³ rozpacz i zawód. Œmierdzi lasem, powiedzieli. - Pracujê na farmie - wyjawi³. By³o to tylko domniemanie, ale im wiêcej o tym myœla³, tym prawdziwej to brzmia³o. Wiedzia³, ¿e w okolicy znajdowa³y siê gospodarstwa rolne i wiedzia³ wszystko o tym miejscu oraz o panuj¹cych w nim prawach. Jedynie jego w³asna przesz³oœæ stanowi³a bia³¹ plamê. - Ja tylko wytwarzam po¿ywienie, które jecie - powiedzia³. - Jest równie wa¿ne jak to, co robicie tutaj na górze. Mo¿ecie mnie zniewa¿aæ, jeœli siê wam podoba. W miarê jak ros³a jego wiara we wspomnienia, czu³ siê coraz bardziej dotkniêty. - Odnajdujemy drogê na polach, kieruj¹c siê drutami ogrodzenia; powinniœcie kiedyœ tego spróbowaæ. Wiecie, nie jestem durnym wieœniakiem, któremu mo¿na wykrêcaæ ramiona; przed tym nieszczêœciem by³em kimœ bardzo wa¿nym... - zamilk³ na chwilê, zmagaj¹c siê z pêkaj¹cym obrazem. - Mieszka³em w San Francisco. A zatem, tak naprawdê, powinienem byæ tutaj wraz z wami. Z ca³¹ pewnoœci¹ mam prawo staraæ siê, aby Linda... - A zatem nie pochodzisz st¹d - zauwa¿y³ jeden z nich. - Nie by³o ciê tutaj, kiedy nast¹pi³a katastrofa. Moon wytê¿y³ pamiêæ, ale przesz³oœæ pozosta³a nieuchwytna. Tutaj? Oczywiœcie - ale gdzie to jest „tutaj”? Wszystko, co pamiêta³, wszystko, co wiedzia³, to zielonoœæ. Moment. Przypomina³ sobie to popo³udnie, kiedy wszystko uleg³o zmianie. Po omacku wróci³ z pracy do domu i usiad³ przy radiu, czekaj¹c na najœwie¿sze wiadomoœci, pal¹c papierosy, o których nie wiedzia³, ¿e bêd¹ ostatnie. „Biochemiczna trauma”, us³ysza³ z radia. „Ziemska atmosfera sta³a siê nieprzejrzysta”. Potem, po jakimœ czasie, nazwali to „kwitnieniem”. Jak gdyby samo niebo spleœnia³o. Ale wkrótce wszyscy zaczêli nazywaæ to tak, jak wiêkszoœæ robi³a od samego pocz¹tku - zielonoœæ. No có¿, w czasie trwania katastrofy eksperci mieli podzielone zdania; jak zwykle. - Tak - powiedzia³, ledwo siê s³ysz¹c. - Mieszka³em tutaj. - Tylko ¿e nie pod nazwiskiem Moona - uparcie twierdzi³ mê¿czyzna. - Tu¿ po katastrofie White Walnut zarejestrowa³ nazwiska, adresy oraz zawody wszystkich mê¿czyzn, kobiet i dzieci w tym rejonie i nie by³o poœród nich ¿adnego programisty komputerowego nazwiskiem Moon ani ¿adnej dziewczynki. Przydzia³y na farmê pochodz¹ od nas, Moon. Wszystko pochodzi od nas. Kierujemy ludzkimi losami - tylko ¿e ty nie masz ¿adnego. Moon nie odpowiedzia³. Nie by³ w stanie. - Zacznijmy z innej beczki - odezwa³ siê drugi mê¿czyzna. - Co ciê tu sprowadzi³o? Co siê zmieni³o? - Co masz na myœli? Tamten westchn¹³. - Czy podjêciu przez ciebie dzisiaj rano tej ma³ej pielgrzymki tu, na wzgórze, nie towarzyszy³ ¿aden znak, ¿adna zapowiedŸ? Nie us³ysza³eœ w g³owie cichego g³osu? Albo czegoœ podobnego? - Nie wiem. - Szczególnie chodzi mi o sen. Œni³o ci siê coœ ostatniej nocy? Czy by³o to to samo, co zwykle? Próbowa³ sobie przypomnieæ, ale nic nie przychodzi³o mu do g³owy. Potrafi³ myœleæ tylko o zielonoœci. - Czy ty w ogóle œnisz? Jakie s¹ twoje normalne sny? Pytania zbija³y z tropu. Popycha³y go wci¹¿ g³êbiej i g³êbiej w mg³y pamiêci, a¿ zgubi³ siê tam zupe³nie. Siedzia³, a jego usta porusza³y siê w milczeniu, niezdolne przemówiæ. Mê¿czyzna westchn¹³ znowu i powiedzia³: - Okay, uspokój siê. Nie œnisz. Popatrz - Moon ujrza³, ¿e tamten idzie w jego kierunku. - Ile palców widzisz? - Trzy - Moon by³ wdziêczny za pytanie, na które potrafi³ odpowiedzieæ. - Czy bol¹ ciê oczy? - Nie. - W porz¹dku. Zamknij je. Mê¿czyzna wyci¹gn¹³ rêkê i zdj¹³ plastikowe soczewki z twarzy Moona. Taœma przyczepi³a siê do skóry wokó³ oczu i wyrwa³a mu kilka w³osków z brwi. Moon podniós³ d³onie do twarzy i zerkn¹³ przez palce, a potem pozwoli³ opaœæ rêkom. Tamci dwaj patrzyli na niego, siedz¹c na oddalonych o kilka stóp krzes³ach. Byli ubrani w niemal identyczne szare garnitury i mieli na twarzach taki sam wyraz wyczerpania i znudzenia. Wygl¹dali i zachowywali siê jak policjanci. Poza tym pomieszczenie by³o puste. Wszystko pokrywa³ zielony mrok; mgie³ka, której pragn¹³ siê pozbyæ, mrugaj¹c, ale bez skutku. - Bol¹ ciê oczy? - Nie, chocia¿ nadal widzê zielonoœæ. - To dlatego nazywa siê to pó³przeŸroczystym powietrzem, Moon. To nie znika zupe³nie. Do diab³a, je¿eli maszyny, które wypompowuj¹ to œwiñstwo, zwalniaj¹, w przeci¹gu kilku godzin atmosfera tutaj, wewn¹trz, staje siê mêtna. Moon pomacha³ rêk¹ przed twarz¹, jakby chcia³ rozwiaæ opar. Nie przynios³o to ¿adnego efektu. - Ale w takim razie... one nigdy nie naprawi¹ œwiata. Mê¿czyŸni wzruszyli ramionami, a jeden powiedzia³: - Prawdopodobnie nie. Moon opuœci³ d³oñ. - Dlaczego zabraliœcie mi córkê? Co z³ego zrobi³em? - Mamy problem, Moon. Ostatniej nocy wydarzy³o siê coœ bardzo dziwnego. Coœ, co ludzi znajduj¹cych siê tutaj niezwykle zasmuci³o. Nikt nie wie, co to znaczy ani dlaczego zasz³o. A potem zjawi³eœ siê ty, ze swoj¹ córk¹ i nazwiskiem, którego nie ma w rejestrach. Powiedzia³bym, ¿e to tajemnicze, nie uwa¿asz? To niepokoj¹ce, sugeruj¹ce istnienie zwi¹zku. A teraz, je¿eli zaczniesz odpowiadaæ na pytania, mo¿e stwierdzimy, ¿e nie ma w tym nic szczególnego, poza zbiegiem okolicznoœci. To by³oby mi³e. W takim wypadku okaza³oby siê tylko, ¿e wszystko, co zrobi³eœ tutaj niew³aœciwego, to po prostu pech. Wówczas powinniœmy ciê przeprosiæ. Ale dopóki tego nie ustalimy, to, no có¿, wygl¹dasz na istotn¹ czêœæ naszego nowego problemu. Za plecami Moona rozleg³o siê pukanie do drzwi. Jeden z tamtych powiedzia³: - Wejœæ! Drzwi otworzy³y siê i mê¿czyzna w szarym garniturze wtoczy³ do wnêtrza starsz¹ kobietê, spoczywaj¹c¹ w fotelu na kó³kach. By³a ubrana w d¿insy i tenisówki oraz koszulê z koca; rêkawy mia³a zawiniête ponad ¿ylaste nadgarstki. Jej du¿a, pomarszczona g³owa spoczywa³a na oparciu fotela. Bia³e w³osy mia³a ostrzy¿one bardzo krótko. ¯e by³a to kobieta, przekona³ siê dopiero wówczas, kiedy siê odezwa³a. - Ty jesteœ Moon? - spyta³a. Skin¹³ g³ow¹. - W³aœnie pozna³am twoj¹ córkê. Jak ma na imiê? - Linda. - Tak. Linda. Szczególne dziecko, panie Moon. Jestem bardzo szczêœliwa, ¿e przyprowadzi³ pan ma³¹ do nas. Czy pan wie, co czyni j¹ tak wyj¹tkow¹? - Co pani ma na myœli? - W Lindzie jest coœ niezwyk³ego i by³oby cudownie, gdyby okaza³ siê pan tak mi³y i powiedzia³ nam, co to jest. - Janie wiem... - Linda jest poroœniêta futrem, panie Moon. Nie uwa¿a pan, ¿e to dosyæ szczególne? - Tak - potwierdzi³ cicho Moon. Nie wiedzia³, dlaczego nic do tej pory nie mówi³ ojej sierœci - a raczej w³osach. Wola³ o tym myœleæ jak o w³osach. - Dlaczego tak jest? - zapyta³a kobieta. - Dlaczego ona tak wygl¹da? - Urodzi³a siê taka - odpar³ Moon. - Rozumiem - rzek³a kobieta. - Panie Moon, czy móg³by mi pan wyjaœniæ, o czym pan œni³ ostatniej nocy? - Pytaliœmy go o to - powiedzia³ kwaœno jeden z mê¿czyzn. - Nie pamiêta. - Niech mi bêdzie wolno opowiedzieæ mój sen, panie Moon. Po raz pierwszy od dawna nie dotyczy³ zielonoœci. Znajdowa³am siê na pustyni z ma³¹ dziewczynk¹, tak¹ jak pañska córka, Pokryt¹ sierœci¹. Podeszliœmy do mê¿czyzny siedz¹cego na wielkim, drewnianym krzeœle, niczym na domowego wyrobu tronie. To by³ du¿y, gruby cz³owiek, z wypisan¹ na twarzy okropn¹ po¿¹dliwoœci¹, który za pomoc¹ no¿a wyjada³ z puszki jedzenie dla psów. Nie by³ to ktoœ, kogo bym zna³a, panie Moon. Nie by³ te¿ znajomym ¿adnego z tych gentlemanów - wskaza³a na mê¿czyzn w garniturach - chocia¿ ka¿dy z nich œni³ o nim zesz³ej nocy; zreszt¹ jak wszyscy, z którymi dzisiaj rozmawia³am. Z wyj¹tkiem pana. Ale pan zrobi³ coœ wiêcej, ni¿ tylko œni³ o tym cz³owieku czy dziewczynce - pan j¹ tu przyprowadzi³. Stara kobieta wydawa³a siê szczerze ucieszona i Moon uœmiechn¹³ siê do niej, myœl¹c, ¿e mog³aby wybawiæ go od tych groŸnych, cynicznych ludzi w szarych garniturach. Ale ona nie odpowiedzia³a mu tym samym. Poczu³ siê nagle zdruzgotany, jakby zdobycie ¿yczliwoœci tej kobiety by³o najwa¿niejsz¹ rzecz¹ na œwiecie. - Wie pan, jak siê nazywam? - zapyta³a. - Nie. - A powinien pan. Czy przynajmniej mój g³os jest panu znajomy? - Och, nie. Zbli¿y³a siê do niego i zanim Moon zdo³a³ siê os³oniæ, uderzy³a go w twarz otwart¹ d³oni¹. Szarpn¹³ do ty³u g³ow¹ i podniós³ ramiê, ale by³o ju¿ po wszystkim. Gapi³a siê na niego. - Kim jesteœ? - Nazywam siê Moon - odpar³, chocia¿ sam zaczyna³ mieæ w¹tpliwoœci. - Moon, kimkolwiek jesteœ, chcê, ¿ebyœ coœ zrozumia³: tutaj ja w³adam snami. Kim jest ten grubas? - To Kellogg - powiedzia³. Nie mia³ pojêcia, sk¹d to wie. To nazwisko po prostu tkwi³o w jego g³owie, czekaj¹c, aby je wypowiedzia³. Odnosi³ te¿ wra¿enie, ¿e Kellogg - kimkolwiek by³ - odpowiada³ za to wszystko. - Czy to Kellogg ciê tutaj pos³a³? - Nie, nie. Sam przyszed³em. Moja córka... - Chcia³eœ umieœciæ j¹ w naszej szkole. - Tak - niemal zaszlocha³. - Gdzie jest Kellogg? - W... w innym miejscu. Nie rozumie pani... - Dziewczynka nie wygl¹da na ¿aden rodzaj przes³anej dla mnie wiadomoœci. Chyba wiesz o tym. - Nie, nie. - A Kellogg? Jest w innym miejscu. Na pustyni? - Nie wiem - pytania wyczerpa³y go. - Nie œni³em go. Wy go œniliœcie. Kiedy wypowiedzia³ te s³owa, nagle przypomnia³ sobie w³asny sen z ostatniej nocy. Ma³y dom pod drzewami, nad jeziorem. Ale to by³o bezu¿yteczne wspomnienie, nie mia³o nic wspólnego z ich pytaniami. Wyrzuci³ je z umys³u. - A zatem, gdybym da³a ci wiadomoœæ dla tego Kellogga, nie wiedzia³byœ, gdzie go znaleŸæ? - zielone oczy starej kobiety rzuca³y iskry, ale jej wargi dr¿a³y. - Nie. - Nie chcê wiêcej o nim œniæ - powiedzia³a z³owieszczo. - Rozumiesz? - Nie jestem odpowiedzialny za pani sny. Proszê oddaæ mi córkê i pozwoliæ nam st¹d odejœæ. - Mo¿e kiedyœ... - stwierdzi³a stara, obracaj¹c swój fotel w stronê drzwi. Niemal fizycznie odczu³ uwolnienie siê od niej. G³os kobiety sta³ siê nagle roztargniony, a myœli rozproszone. Mê¿czyzna, który j¹ przywióz³, ponownie uj¹³ uchwyty fotela. - Ale jeszcze nie teraz. Przynieœli mu posi³ek: kanapki i wodê, raz wyprowadzili do . toalety, a potem zabrali tacê i wnieœli ma³e ³ó¿ko, zamieniaj¹c Pokój w wiêzienn¹ celê. Kiedy ostatni mê¿czyzna w szarym garniturze opuœci³ pomieszczenie, wsta³ i sprawdzi³ drzwi. Okaza³y siê zamkniête. Wróci³ i po³o¿y³ siê na ³ó¿ku, wpatruj¹c w zielon¹ mg³ê, która wype³nia³a pusty pokój. Przypomnia³ sobie teraz, ¿e nazywa³ siê Chaos. Ale wiedzia³ tak¿e, z tym samym okazanym podczas przes³uchania przekonaniem, ¿e nazywa siê Moon. Czu³ w sobie wyraŸny smak obu losów. Tak¿e oba zbiory wspomnieñ zdawa³y siê tak samo oddalone; niewyraŸne wra¿enie ¿ycia przed nieszczêœciem i sen o domu nad jeziorem. Moon i Chaos mieli to wspólne; podobnie jak wyraŸnie dzielili i cia³o. Chocia¿ kiedy jakiœ mê¿czyzna przyprowadzi³ wreszcie do niego córkê, szybko sta³ siê Moonem. Chaos nie mia³ córki. Ten cz³owiek nie by³ taki, jak pozostali: starszy, nie tak brutalnie pewny siebie, bardziej odleg³y i roztargniony. W³osy mia³ siwe, a oczy wygl¹da³y na zmêczone, jakby przez d³ugi czas patrzy³ przez zielony mrok na nieskoñczone rzêdy drobnego druku. Trzymaj¹c palec na ustach, wœlizgn¹³ siê do pomieszczenia, a za nim dziewczynka, która podbieg³a do ³ó¿ka Moona. Linda uœciska³a go. NajwyraŸniej zgadza³a siê z tym, ¿e by³ Moonem. P³aka³a przytulona do niego, g³owa dziewczynki uderza³a o jego klatkê piersiow¹, a on g³adzi³ i rozczesywa³ jej w³osy; jakiœ instynkt podpowiada³ mu, ¿eby szeptaæ. - Ju¿ dobrze, ju¿ dobrze - chocia¿ wcale nie wiedzia³, czy tak w istocie by³o. - Chaos - powiedzia³a - wracajmy. To miejsce wsysa. - Linda... - Melinda - poprawi³a. - ChodŸmy. Ten facet nas st¹d wyprowadzi. - Dziewczynka pamiêta - powiedzia³ tamten. - Nawet je¿eli ty zapomnia³eœ. - Kim jesteœ? - Moje zajêcie jest bardzo mêcz¹ce - odpar³ mê¿czyzna. - Wykonujê bardzo trudn¹ pracê, a wy skomplikowaliœcie j¹ jeszcze bardziej. Chcê, ¿ebyœcie sobie poszli. Proszê. Siwow³osy mê¿czyzna potar³ nerwowo nos, a potem zaoferowa³ im cieñ uœmiechu. Nawet pokiwa³ g³ow¹ do Moona, jakby wyjaœni³ wiêcej, ni¿ nale¿a³o. - Co ja takiego zrobi³em? - spyta³ Moon. - Ranisz j¹. Mia³em pe³ne rêce roboty, nie potrafisz sobie tego nawet wyobraziæ. Kiedy j¹ ranisz, ranisz wszystkich. I, oczywiœcie, w koñcu ciê zabij¹. - Co? Kogo ranie? - Elaine - wyjaœni³ mê¿czyzna, jego wargi skurczy³y siê, ods³aniaj¹c zêby. - To przykre, ¿e nawet nie znasz jej imienia. Uwa¿a³eœ, ¿e mo¿esz wœlizgn¹æ siê tutaj, nie wiedz¹c, jak siê nazywa? - Ta stara kobieta? - Tak - potwierdzi³ tamten strofuj¹cym tonem. - Elaine jest star¹ kobiet¹. Moon popatrzy³ na córkê. £zy poplami³y jedwabiste, lisie w³osy na policzkach dziewczynki. Widzia³ twarz ma³ej po raz pierwszy od wielu lat, ale wcale nie wydawa³o mu siê to dziwne. Spojrza³ ponownie na mê¿czyznê. - Powiedz mi, kim jesteœ? - zapyta³. Mê¿czyzna westchn¹³ przeci¹gle, jakby go coœ bardzo zabo-la³o. - Psychiatr¹ - wyjaœni³. - Czy ty w ogóle wiesz, co to znaczy, zaharowany, ma³y cz³owieczku? Moja praca polega na strze¿eniu Elaine przed takimi koszmarami jak ty. Westchn¹³ znowu i zachichota³. - Oto ja - powiedzia³ z udan¹ ¿ywoœci¹. - I moja praca. Moon nie odezwa³ siê ani s³owem. - Melinda opowiedzia³a mi o waszej ucieczce z Ma³ej Ameryki - ci¹gn¹³ tamten. - Oraz o twoich problemach ze snami. Po prostu nie chcê ciê tu mieæ. Jesteœ dla mnie bardzo niewskazany, a co jest niewskazane dla niej... - psychiatra nie dokoñczy³, tylko chwyci³ siê za ko³nierz i wywróci³ oczy, jakby siê dusi³. Linda - Melinda œcisnê³a d³oñ Moona. - Okay - stwierdzi³. Wszystko, nawet zielonoœæ, wydawa³o siê lepsze ni¿ ten pokój z ³ó¿kiem. Uj¹³ d³oñ dziewczynki i wyszli za psychiatr¹ z pomieszczenia. Teraz Moon widzia³ korytarz, ale nie by³o tu wiele do ogl¹dania: gaœnice przeciwpo¿arowe i rz¹d pustych szklanych gablot. Z³apa³ w³asne odbicie w szybie i przestraszy³ go ten nie ogolony, rozczochrany typ. To by³ Chaos, jak przypuszcza³. Lekarz poprowadzi³ ich przez kilkoro drzwi. Ostatnie okaza³y siê œluz¹ powietrzn¹, która otwiera³a siê z sykiem, i kiedy przez ni¹ przeszli, zielona mg³a otoczy³a ich ponownie, zanim Moon po raz ostatni mia³ okazjê spojrzeæ na córkê. Psychiatra wyprowadzi³ ich na zewn¹trz, na miêkk¹, wilgotn¹ trawê. Zielonoœæ wype³nia³o æwierkanie œwierszczy. Mê¿czyzna chwyci³ Moona za ramiê. - Têdy. Podprowadzi³ ich do zawieszonej na wysokoœci pasa liny, przymocowanej do drzewa. - Id¹c przez miasto, trzymajcie siê tej œcie¿ki. Jest tu¿ przed pó³noc¹, na autostradzie znajdziecie siê nad ranem. Ubranie Moona by³o wilgotne od potu i kiedy poczu³ wiatr, zadr¿a³ z zimna. Przypomnia³ sobie autostradê i samochód, który zostawili za sob¹, zanim zaczêli iœæ we mgle przez miasto; samochód z baga¿nikiem wy³adowanym puszkami jedzenia oraz pojemnikami z wod¹. Przypomnia³ te¿ sobie, ¿e dziewczynka, któr¹ trzyma za rêkê, nie jest jego córk¹. - ChodŸ, Chaos - powiedzia³a Melinda cicho. Opar³ jej d³oñ na linie, a sam skrêci³ na trawê, id¹c za odg³osem kroków lekarza. Podbieg³ i dogoni³ go przy samych drzwiach, chwytaj¹c za ko³nierz. - W jaki sposób ranie Elaine? - Przez samo swoje istnienie, wstrêtna kreaturo. Puœæ mnie. Chaos mocniej chwyci³ ko³nierz psychiatry. - Wyjaœnij. Lekarz jêkn¹³. - Nie znasz siê na snach? - Nie. - Od katastrofy - zakaszla³ sucho, a potem ci¹gn¹³ dalej - œniliœmy wy³¹cznie o zielonoœci. Nawet my tutaj, na wzgórzu. Bez wzglêdu na to, czy pracowaliœmy w laboratorium czy nie. G³ównie œniliœmy o zielonoœci, jej g³os mówi³ do nas... jest zawsze tutaj. Rozumiesz? Kiedy œniliœmy o twojej córce oraz o tym wstrêtnym grubasie na pustyni, by³ to pierwszy prawdziwy sen, jaki mieliœmy od lat. Dla tych, co s¹ na zewn¹trz, by³o to w ogóle cokolwiek, co zobaczyli od czasu nieszczêœcia. - Dlaczego? - To jest w³aœnie problem Elaine. Uwa¿a, ¿e gdyby widzie-li w swoich snach, to nie chcieliby wiêcej pozostawaæ w zielo-noœci. - Ona myœli, ¿e fabularne sny to moja wina? - Bo to jest twoja wina. - To Kellogg ma sny. Pod¹¿a za mn¹. Psychiatra zachichota³. - Jak chcesz. Je¿eli przyprowadzi³eœ tego Kellogga ze sob¹, to go zabierz, kiedy odejdziesz. Chaos nie znalaz³ na to odpowiedzi. Puœci³ jego ko³nierz i starszy mê¿czyzna odchrz¹kn¹³. - To nie ma sensu - stwierdzi³ Chaos. - Zielonoœæ nie stanowi problemu. Wystarczy odejœæ st¹d kilka mil... - Zielonoœæ jest wszêdzie - odpar³ lekarz. - To ty jesteœ kimœ bez sensu. - Czego w takim razie boi siê Elaine? Je¿eli jestem bez sensu, dlaczego stanowiê takie zagro¿enie? - Elaine nie jest przera¿ona - wyjaœni³ psychiatra - tylko siê rozgniewa³a. To ja jestem przera¿ony. Bez wzglêdu na to, co o sobie myœlisz, stanowisz b³¹d, straszliw¹ pomy³kê, i musisz odejœæ. Wróciæ do tego okropnego miejsca, z którego przyszed³eœ - do miejsca ze snu. - Pójdê - zgodzi³ siê Chaos. - Ale tam nie wrócê. - Niewa¿ne. Znikniesz tak szybko, jak szybko zapomnimy o tobie. Chaosa zaczê³a niecierpliwiæ ta rozmowa. - Nie musisz ¿yæ w ten sposób, chodz¹c po omacku w zielonej mgle, wiesz o tym. - Muszê - odpar³ lekarz. - Pracujê w White Walnut. Ale nawet gdybym tu nie pracowa³, wola³bym ¿yæ w zielonoœci, ni¿ jak œmierdz¹ce, wœciek³e zwierzê. Chaos zawróci³ i znalaz³ drzewo, przy którym z d³oni¹ na linie sta³a czekaj¹ca na niego Melinda. - Chcia³em tylko powiedzieæ, ¿e to nie jest konieczne. Powinieneœ powiedzieæ to Elaine. - Przykro mi, mój niemi³y ma³y przyjacielu - powiedzia³ lekarz, szczêkaj¹c kluczem w zamku - ale Elaine nie s³ucha g³osów ze snu. To ona je tworzy. Œluza syknê³a. - Dobranoc. Szli ca³¹ noc. Najpierw prowadzeni przez liny w g³¹b miasta, a potem w stronê autostrady. Nie spotkali ¿adnych ludzi, tylko jakiœ zab³¹kany pies zwêszy³ ich zapach, kiedy schodzili ze wzgórza, i towarzyszy³ im w drodze przez miasto, drepcz¹c za nimi do szosy. Liny prowadz¹ce skoñczy³y siê przy opuszczonej stacji benzynowej. Wymacali przejœcie obok budynków i przez podjazd. Na autostradzie, gdzie zabrak³o ju¿ os³ony drzew, æwierkanie œwierszczy ucich³o, a powietrze sta³o siê ch³odniejsze. Przeszli przez trawiasty pas rozdzielaj¹cy jezdnie i ruszyli pod wiatr. Wyszli z zielonoœci tu¿ przed œwitem. Nieprzezroczysta mg³a zyska³a nagle na przejrzystoœci; podnieœli w górê d³onie i zakrêcili w oparze palcami. Po chwili odwrócili siê, spojrzeli na siebie i uœmiechnêli siê. Potem ukaza³y siê gwiazdy. Wkrótce ciemne góry za nimi zaczê³y p³on¹æ. Odwrócili siê i obserwowali, jak s³oñce przenika mg³ê, któr¹ zostawili za sob¹. Odeszli nieco dalej, a póŸniej zatrzymali siê, siedli na trawie i patrzyli - zachwyceni i wdziêczni. Znowu sta³ siê Chaosem - od lat nie widzia³ wschodu s³oñca. Potem wsta³, chc¹c iœæ dalej, ale dziewczynka usnê³a w trawie. Wzi¹³ j¹ na rêce i zaniós³ na suche miejsce pod daj¹cymi cieñ krzakami. Usiad³ na trawie kilka stóp dalej, w miejscu, sk¹d móg³ mieæ na ni¹ oko i jednoczeœnie obserwowaæ autostradê. Rozmyœla³ o Elaine i White Walnut, zastanawiaj¹c siê, czy ich znikniêcie z oœrodka zaowocuje jakimiœ poszukiwaniami. Podejrzewa³, ¿e Elaine przyjmie radê swojego lekarza i zapomni o nich, uwa¿aj¹c ca³¹ rzecz za psychiczn¹ aberracjê. Zastanowi³ siê nad snami Kellogga, nad tym, jak grubas zdawa³ siê s³u¿yæ im za rodzaj anteny; przypomnia³ sobie, jak wszed³ do tego miasta i sta³ siê Moonem - ale do niczego go to nie doprowadzi³o, wiêc odszed³. Na razie mia³ jednak inne powody do zmartwieñ: ¿ywnoœæ i woda. Tutaj, w górach, powinny znajdowaæ siê strumienie, ale do tej pory nie zauwa¿y³ ani jednego. Nie by³o tak¿e widaæ przy drodze ¿adnych zwierz¹t. By zdobyæ coœ do jedzenia, musieli prawdopodobnie udaæ siê do innego miasteczka, gdziekolwiek by siê ono znajdowa³o. Zacz¹³ uwa¿aæ, ¿e miasta oznaczaj¹ tylko z³e wiadomoœci. Gapi³ siê przez jakiœ czas na pust¹ autostradê, a potem, czuj¹c, ¿e powinien coœ zrobiæ, poszed³ w poszukiwaniu wody w przeciwnym kierunku, przez wysok¹ po pas trawê. Nic nie znalaz³. Pomyœla³ o swoim pokoju w Multiplexie i przekl¹³ siê za opuszczenie tego miejsca. Pragn¹³ byæ znowu tam, a nie tutaj, zagubiony w górach; chcia³ wróciæ do swoich papierosów i alkoholu. Zrezygnowa³ i zawróci³. U³o¿y³ siê obok dziewczynki i usn¹³. Hippis w pó³ciê¿arówce - Chaos pomyœla³ tak o nim w chwili, kiedy go ujrza³: w³aœnie hippis w pó³ciê¿arówce. niczym pocz¹tek dowcipu - obudzi³ ich jakiœ czas póŸniej, pod wieczór. Przespali ca³y dzieñ, ale Chaos móg³ byæ pewien, ¿e bez snów. Tamten zatrzyma³ pickupa kilka stóp za nimi, a potem wróci³ do miejsca, gdzie le¿eli na trawie. - Hej! Jejku! Co tutaj robicie? Mia³ opadaj¹ce blond w¹sy, d³ugie w³osy, rosn¹ce wokó³ ró¿owiej¹cego ³ysego placka, i nosi³ sp³owia³e miejscami d¿insy oraz luŸn¹, kwiecist¹ koszulê. Hippis, stwierdzi³ Chaos; i ten fakt, i¿ wiedzia³, co to jest hippis, stanowi³ najbardziej znacz¹cy dowód przeciwko teorii Kellogga, g³osz¹cej, ¿e nie zdarzy³o siê ¿adne nieszczêœcie, ¿adna zmiana. W Ma³ej Ameryce czy w Hat-fork nie by³o hippisów. Przynajmniej tamte miejsca coœ uwolni³o od hippisów. Chaos pomacha³ mu rêk¹; Melinda nadal spa³a. - Hej! Gdzie jest wasze auto? ZnaleŸæ siê tutaj, to jak byæ nigdzie, wiesz? Co, tak po prostu wyszliœcie z Emerald City? Cz³owieku, z tob¹ jest ow³osiony dzieciak! Melindê obudzi³ dŸwiêk jego g³osu. Mê¿czyzna, pow³ócz¹c nogami, podszed³ do nich, wyj¹³ chustkê i otar³ czo³o. - Gor¹co, cz³owieku. Hej, to dziewczynka. Jeszcze przed wiekiem rêbnym. - Emerald City? - spyta³ Chaos. - Masz na myœli to miasto, tam, za nami? - Taaa, Green Meanies, Kraina Œlepców. Co siê sta³o, nie mogliœcie wytrzymaæ programu Elaine? Nie robiê wam z tego zarzutu. - Mieszka³eœ tam? - Nie. Mia³em problem z lokalnym szefem - wszystkie te sny nie dzia³aj¹ na mnie. Jestem uodporniony, mam wbudowany pieprzony detektor. Mieszka³em w Kalifornii - wskaza³ kciukiem przez ramiê, w stronê gór - ale ruszy³em t¹ drog¹ po wielkim krachu. Potrzebowa³em przestrzeni dla ³okci. A potem pokaza³ im, co ma na myœli - wykonany na kolanach krótki taniec-³amaniec, z wymachiwaniem ramionami. - Na granicy wpad³em na ch³opców Elaine, zobaczy³em, jak dziêki psom wyw¹chuj¹ drogê w ciemnoœci, przekopuj¹c siê przez zielonoœæ. Nie odpowiada³ mi taki scenariusz. A zatem wróci³em do Strip. Nie ma tutaj nikogo, poza mn¹ i Macdonaldczykami. Maksimum przestrzeni na g³owê mieszkañca. - Potrafisz widzieæ w zielonoœci? - Mówi³em ci, jestem uodporniony. Chodzi³em tam po prostu po to, ¿eby siê poœmiaæ, kraœæ jedzenie i graæ im na nosie, ale parê razy omal mnie nie z³apali. Teraz zostawi³em ich w spokoju. Nie mamy sobie nic do powiedzenia. - Czy masz w samochodzie wodê? - Jasne. Zaczekaj. Odwróci³ siê i wbieg³ na nasyp. Chaos spojrza³ na Melindê, która uœmiechnê³a siê blado. Zanim zdo³a³ cokolwiek powiedzieæ, mê¿czyzna by³ z powrotem z wojskow¹ manierk¹. Melinda i Chaos napili siê, a tamten gada³. - ...wszystko, czego potrzebujê, znajdujê w Strip. Ale powinienem kiedyœ iœæ tam po strzelbê, sklepy w Strip s¹ ich pe³ne, wiesz, po jednej pod ka¿dym kontuarem, a potem ustrzeliæ Elaine, b³am! I zobaczyæ, co siê póŸniej stanie. Prawdopodobnie powsta³oby inne gówniane miejsce, wiesz? Dlatego, ¿e ci faceci ju¿ siê urodzili dupkami. - Co siê sta³o w Kalifornii? - Och, wiesz, to samo, co wszêdzie, tylko bardziej niesamowicie, bo to jest Kalifornia. Pochodzisz stamt¹d? - Nie wiem. - Taaa, rozumiem. Wielu jest takich woko³o. No có¿, mówisz podobnie jak ja. Nie brzmi to tak, jakbyœ pochodzi³ z tych okolic. - Kiedy twierdzisz, ¿e to, co zasz³o w Kalifornii, jest takie samo jak wszêdzie - Chaos czu³ siê nieco zak³opotany, zadaj¹c to pytanie - to co masz na myœli? Co siê w³aœciwie sta³o? Hippis wzruszy³ ramionami. - No, wiesz, ujawni³a siê dziwacznoœæ, to wszystko. To nie jest tak, ¿e tego nigdy tu nie by³o. Rzeczywistoœæ zosta³a rozdrobniona, sta³a siê lokalna. I pojawi³a siê kwestia snów. Tamten miejscowy w³adca wszed³ ka¿demu do g³owy, wiêc, jak s¹dzê, wszyscy przekonali siê w koñcu, jak bardzo jest neurotyczny. Chocia¿ dla mnie to ¿adna niespodzianka. Chaos zastanowi³ siê, czy czegokolwiek siê dowiedzia³. - Jak dawno temu to siê sta³o, twoim zdaniem? Facet zerkn¹³ na niebo. - To dobre pytanie. By³em kilka tygodni na Wybrze¿u, zanim stamt¹d wyjecha³em. Nie wiem - siedem albo osiem miesiêcy, mo¿e rok. - Rok? - wyrwa³o siê Chaosowi. - To niemo¿liwe. Mieszka³em... - Hej, nic nie jest niemo¿liwe - hippis wydawa³ siê ubawiony. - I powiem ci, gdzie mog³eœ mieszkaæ: w czyimœ œnie. Prawdopodobnie nadal w nim jesteœ lub wkrótce bêdziesz. Wiêc wyluzuj siê. Chcesz zobaczyæ Strip? Chaos odwróci³ siê do Melindy, która wzruszy³a ramionami. - No pewnie - odpar³. - Mówi³eœ, ¿e jesteœ tu z kimœ jeszcze? - Z Macdonaldczykami - powiedzia³ hippis, wymawiaj¹c to miano dok³adnie. - Chocia¿ tylko ja ich tak nazywam. S¹ zupe³nie zwariowani. Chcesz siê z nimi spotkaæ? - Nie wiem. - G³odny? - Tak - przyzna³ Chaos; to by³o ³atwe pytanie, pierwsze od bardzo dawna. - No to jedŸmy. Poszli za nim do pó³ciê¿arówki. Z bliska dostrzeg³, ¿e by³ to model przypominaj¹cy ma³e samochody z hangaru na pustyni oraz samochód z jego snu - wykonany z lekkiego plastiku i pokryty ogniwami s³onecznymi. - Twój pick-up - zauwa¿y³. - To jakiœ nowy rodzaj samochodu. - Moje auto jest moim przyjacielem, facet. Wszêdzie jeŸdzimy razem. Opuœæcie okna... - Nie mieliœmy takich modeli tam, sk¹d pochodzê - stwierdzi³ Chaos, niezbyt pewien, czy to prawda. Prawda, jeœli mia³ na myœli Hatfork - a nie, je¿eli wliczyæ odleg³e wspomnienia, zmieszane przez sny. - No có¿, w takim razie nie jesteœ st¹d - powiedzia³ hippis. - Ani z Kalifornii. Zdawa³ siê niezwykle ucieszony t¹ konkluzj¹, jakby rozwi¹za³ jakiœ wa¿ny problem. Wspi¹³ siê na miejsce kierowcy i otworzy³ drzwi kabiny od strony pasa¿era. - Daj j¹ tutaj, cz³owieku, pomiêdzy nas. - Nie potrafi³ chyba zwróciæ siê bezpoœrednio do Melindy. Ujechali piêæ czy szeœæ mil wzd³u¿ pustej autostrady, zanim dotarli do pierwszych oznak istnienia miasta. Hippis gada³ przez ca³¹ drogê. Strip zaczê³o siê obskurnymi placami mieszkalnych przyczep i rozci¹gniêtymi betonowymi blokami opuszczonych moteli. Potem pojawi³y siê stacje benzynowe, sklepy z pami¹tkami, bary szybkiej obs³ugi, salony samochodowe i bary topless, wszystkie puste i ciche. Strip, odpychaj¹ce sw¹ monotoni¹, ci¹gnê³o siê milami. Hippis gestykulowa³, machaj¹c szeroko rêkami. - Wszystko, cz³owieku, wszystko. Tutaj jest wszystko. - Czemu ca³y czas oœwietlone? Tamten postuka³ w deskê rozdzielcz¹. - Baterie s³oneczne, facet. Dzia³aj¹ samoczynnie. Prawdopodobnie bêd¹ dzia³aæ tak d³ugo, a¿ ktoœ ich nie wy³¹czy. Dosyæ to dziwne, kiedy pomyœleæ, ¿e s³oñce napêdza wszystkie te bezu¿yteczne neony, œwiec¹ce swoim patetycznym, s³abym blaskiem w œrodku jasnego dnia, i nikt oprócz mnie ich nie widzi. Ach, s³onecznik, zmêczony czasem. Myœla³em, by obejœæ to wszystko i powy³¹czaæ, ale gówno to kogo obchodzi. Na pewno nie s³oñce, cz³owieku, tego jestem pewien. Zajechali na parking przed budynkiem skonstruowanym z pomarañczowego i ¿ó³tego plastiku. McDonald, przypomnia³ sobie Chaos. W Hatfork nie by³o go, ale w Ma³ej Ameryce tak - oczywiœcie opuszczony i ogo³ocony z dekoracji. Ten zaœ by³ radoœnie oœwietlony. Baterie s³oneczne. Hippis zaparkowa³ i wypuœci³ ich, oœwiadczaj¹c: - Pokochacie tych facetów. S¹ odjazdowi. Budynek by³ jasno oœwietlony, ale milcz¹cy, najwyraŸniej pusty. Przez moment Chaos zastanawia³ siê, czy hippis jednak nie zwariowa³ i czy Macdonaldczycy nie stanowili jedynie jego wyimaginowanego towarzystwa. - Klienci! - wrzasn¹³ tamten. Poprowadzi³ ich do kontuaru przez labirynt plastikowych mebli. Pojedynczo, skradaj¹c siê bezg³oœnie od kuchennego zaplecza, zaczêli pojawiaæ siê Macdonaldczycy. Trzy chude jak szczapy bia³e duchy, jeszcze nastolatki, a mo¿e mieli tu¿ po dwudziestce, w poplamionych t³uszczem uniformach w firmowych kolorach. Dwóch stanê³o w pobli¿u frytkownicy, a jeden podszed³ bli¿ej, aby obsadziæ stanowisko przy kasie. - Czeœæ, Boyd - powiedzia³, uœmiechaj¹c siê smutnie. Chaos widzia³, ¿e jego policzki pokrywa³ m³odzieñczy tr¹dzik. - Siê ma, Johanson - odpar³ hippis Boyd. - Twoi kumple nie wygl¹daj¹ najlepiej. Powinniœcie coœ jeœæ. - Daj spokój, Boyd. Mów ciszej. Wiesz, ¿e nie zamierzamy z tego korzystaæ. To wbrew zasadom. - Hej, cz³owieku! Czas z³amaæ te regu³y, gdybyœ mnie o to pyta³. Johanson wzruszy³ ramionami. - Czego chcesz? - Daj mi chwilê, facet. Muszê to sobie pouk³adaæ w g³owie. Przyprowadzi³em wam goœci do knajpy, cz³owieku. Johanson, to jest Chaos. Chaos, Johanson - wskaza³ gestem na tych dwóch z ty³u. - Stoney, Junior - to jest Chaos. Stoney i Junior skinêli g³owami, a potem wbili wzrok w pod³ogê. Nikt nie patrzy³ na Melindê. Boyd wskaza³ na podœwietlane menu na kontuarze i powiedzia³: - Wybierzcie coœ. Macie forsê? - No, nie. Tam, gdzie by³em, przestaliœmy jej u¿ywaæ. - Nie ma sprawy, facet. Na mój rachunek - zni¿y³ g³os, przysuwaj¹c usta do ucha Chaosa. - Tego jest wszêdzie pe³no, wiesz, ca³e stosy forsy. Usi³ujê powiedzieæ tym facetom, ¿eby wziêli sobie trochê, a potem bêd¹ mogli zap³aciæ za to, co zjedz¹. Ale oni nie mog¹ opuœciæ lokalu. To tak¿e jest wbrew zasadom. Chaos studiowa³ jad³ospis. - Myœlê, ¿e wezmê po prostu hamburgera... - Hej, cz³owieku, weŸ kilka hamburgerów, one s¹ ma³e. I frytki. To jest USA. Chaos nie zapyta³, co oznacza ten skrót. - Hamburgery, okay? - zapyta³ Melindê. Skinê³a g³ow¹, jej oczy biega³y nerwowo. - Okay, daj mi cztery hamburgery i dwie porcje frytek - powiedzia³ do Johansona. Johanson pochyli³ siê i powtórzy³ zamówienie do mikrofonu, a potem wystuka³ je na kasie klawiszami, które mia³y obrazki zamówionych potraw. Za jego plecami Junior wyj¹³ z lodówki pude³ko zamro¿onych frytek, podczas gdy Stoney w³¹cza³ patelnie. - A ty? - Johanson zapyta³ Boyda. - Zdecydowa³eœ siê ju¿? - Pewnie, cz³owieku. Wezmê Whoppera. - Daj spokój, Boyd. Ju¿ to przerabialiœmy. Tu jest Burger King. Wiesz, ¿e nie mogê przygotowaæ Whoppera... - W porz¹dku, w porz¹dku, ¿artowa³em tylko. Big Mac, bez dodatków. - Big Mac - powiedzia³ Johanson do mikrofonu. Poda³ Boydowi kwotê rachunku i hippis zap³aci³. - Si¹dŸmy - powiedzia³ Boyd. - Ponowne uruchomienie tego interesu zajmie im jakiœ czas. Ku uldze Chaosa, który nie mia³ ochoty patrzeæ na Macdonaldczyków, kiedy bêdzie jad³, poprowadzi³ ich do stolika na drugim koñcu sali. Boyd odchyli³ siê na krzeœle i wyszczerzy³ zêby. - No i co, nie mówi³em? - S¹ jedynymi, którzy pozostali w ca³ym Strip? - zapyta³ Chaos. - Oprócz mnie i szopów. - Nie rozumiem. Dlaczego... - Ci goœcie pochodz¹ z gór, facet. Prawdopodobnie wypadli prosto z przedszkola. Przypuszczalnie nigdy nie ogl¹dali telewizji. Mówimy o Appalachii, cz³owieku, Tobacco Road. Przyszli do Strip, dostali robotê za trzy piêædziesi¹t na godzinê i to jest wszystko, co wiedz¹. Regulamin firmy stanowi ich Bibliê. Kiedy wiêc wszyscy uciekli ze Strip, po prostu zostali, bo nie wiedz¹, co ze sob¹ zrobiæ. - Co oni myœl¹... - Oni w ogóle nie myœl¹, cz³owieku. To jest sedno sprawy. Ronald MacDonald jest dla nich tym, czym Elaine dla tych facetów w zielonoœci. Istniej¹, aby obs³ugiwaæ. Nazywam ich Macdonaldczykami, poniewa¿ jest to kraina, w której teraz ¿yj¹ i mieszkaj¹ - w Macdonaldii. To tylko kolejny ma³y zak¹tek tajemniczoœci. - Sk¹d bior¹ jedzenie? - ¯artujesz? Maj¹ go pe³ne zamra¿arki. Nikt, poza nimi samymi, nie ma prawa go tkn¹æ, a ja jestem ich jedynym klientem. Ledwo mogê jeœæ to gówno dwa, trzy razy w tygodniu. Spo¿ywam g³ównie puszkowan¹ ¿ywnoœæ z supermarketów, co mi przypomina, ¿e dobrze by by³o, gdym nie zapomnia³ nastêpnym razem przywieŸæ tutaj trochê puszek, jarzynowych konserw z witamin¹ C, poniewa¿ ci faceci Ÿle wygl¹daj¹. - Cztery hamburgery, dwie porcje frytek i Big Mac - powiedzia³ Johanson do mikrofonu. Podeszli po swoje jedzenie. Stoney i Junior byli jeszcze zajêci chwytaniem hamburgerów, kiedy spada³y z taœmy, buduj¹c z nich Big Maca i pakuj¹c wszystko do styropianowych foremek. Chaos spojrza³ na Boyda, który podniós³ rêkê i uœmiechn¹³ siê. - Powiedz im o wypieku - zwróci³ siê do Johansona. Tamten wzruszy³ ramionami. - My, no, nie mo¿emy robiæ tylko czterech hamburgerów, kiedy zaczynamy wypiek. Wiêc resztê pakujemy do pude³ek i na dziesiêæ minut wk³adamy pod grzej¹ce lampy - wskaza³ na jaskrawopomarañczowe kosze, w których zmagazynowane zosta³y hamburgery. - Je¿eli nie sprzedamy ich w ci¹gu dziesiêciu minut, wyrzucamy je, ze wzglêdu na, no, gwarancjê œwie¿oœci. Wytar³ d³onie o ciemniej¹cy od t³uszczu fartuch i wyszczerzy³ siê. Boyd uniós³ brwi. Wziêli swoje tacki z powrotem do stolika. Chaos i Melinda z ³atwoœci¹ uwinêli siê z dwoma hamburgerami. - Mówi³em ci, ¿e s¹ ma³e - powiedzia³ Boyd. - Chcecie jeszcze? Wyj¹³ pieni¹dze i rzuci³ je na stolik. - Nie krêpujcie siê, tylko pospieszcie i, na litoœæ bosk¹, z³apcie je przed koñcem wygrzewania. Chaos powêdrowa³ do kontuaru i przyniós³ kolejne dwa hamburgery, wyjête spod lamp. Macdonaldczycy wygl¹dali na uradowanych. Po posi³ku wyszli z powrotem na parking. Boyd zauwa¿y³, ¿e Chaos przygl¹da siê innym napêdzanym energi¹ s³oneczn¹ samochodom i powiedzia³: - Hej! Chcesz auto? Tylko ¿adne z tych, facet. Znajdziemy ci nowe. Wsiadajcie. Zawióz³ ich do salonu samochodowego, po³o¿onego jakieœ pó³ mili dalej. Anty w³amaniowe szyby witryny zosta³y wyrwane z framug i le¿a³y na pod³odze niczym zamro¿one fale. W budynku znajdowa³y siê cztery samochody - oko³o dziesiêciu innych sta³o na parkingu z ty³u salonu. - Chcesz pó³ciê¿arówkê, tak¹ jak moja? - spyta³ Boyd. - Czy jeden z tych ma³ych, podobnych do pestki grapefruita? Chaos wskaza³ na najmniejszy wóz na parkingu, który najbardziej przypomina³ samochód z jego snu. Spojrza³ na Melindê, a ona przytaknê³a. - Nie najgorszy - stwierdzi³ Boyd. Przeszli po szkle, podczas gdy hippis przetrz¹sa³ zaplecze biurowe. Wydoby³ aparat wielkoœci ksi¹¿ki, wykonany z kolorowego plastiku i ozdobiony znakiem firmowym dealera. Na parkingu w³¹czy³ urz¹dzenie i poleci³ Chaosowi przycisn¹æ do niego d³oñ, co spowodowa³o, ¿e aparat na krótko b³ysn¹³. Potem przy³o¿y³ go do zamka samochodu po stronie kierowcy. - No, spróbuj - powiedzia³ Boyd. Chaos opar³ d³oñ na drzwiach; szczêknê³y, otwieraj¹c siê, a silnik obudzi³ siê do ¿ycia. - Masz zamiar odjechaæ? - spyta³ hippis. - Pomyœla³em, ¿e móg³bym zobaczyæ Kaliforniê - odpar³ Chaos. - No to spoko, spoko - stwierdzi³ tamten, jakby nie by³o cicho i spokojnie. - Dam ci coœ. Poszed³ do swojej pó³ciê¿arówki i wróci³ z narêczem map. - Droga numer 80. To d³uga, niebezpieczna trasa. Powodzenia. Przyjmij moj¹ radê - przeskocz Salt Lakê City. Tak naprawdê, to przeskocz i Utah. Trzymaj siê drogi. Chaos wzi¹³ mapy. - Dziêki. - Jeœli ju¿ o to chodzi, to w Nevadzie s¹ jakieœ wojskowe ruchawki. Ta mapa nie oddaje rzeczywistoœci, facet. Wszystko, co mogê na ten temat powiedzieæ, to to, ¿e mapa ma siê nijak do przedstawianego terytorium. Ju¿ nie - zerkn¹³ na s³oñce. - Co zamierzasz robiæ w Kalifornii? - Nie wiem - odpar³ Chaos. - No có¿, nie bêdziesz sam. Ten stan jest przewrócony do góry nogami. To epidemia. Jesteœ pewien, ¿e chcesz wyjechaæ? Mnóstwo miejsca jest i tutaj, je¿eli tego w³aœnie szukasz. Samo Strip wystarczy. - Dziêki - powiedzia³ Chaos. - Ale chcia³bym zobaczyæ, co siê dzieje gdzie indziej. - No to spoko, no to spoko - rzek³ Boyd nerwowo. - Chcê tylko powiedzieæ, ¿e wszystko tu mamy, wiêc po co siê tak spieszyæ? - spojrza³ podniecony na Melindê. - Jedyn¹ rzecz¹, której tutaj naprawdê brakuje, s¹ dziewczyny. Czemu nie mielibyœcie zostaæ przynajmniej kilka dni? - To niemo¿liwe - stwierdzi³ Chaos. Odsun¹³ otwarte drzwi i Melinda czmychnê³a do œrodka, zajmuj¹c miejsce pasa¿era. - Pojedziemy. - No to spoko - oœwiadczy³ Boyd, odwracaj¹c siê. - Trzymaj siê, cz³owieku. Za³adowali tylne siedzenie puszkami jedzenia i butelkowan¹ wod¹ ze zdemolowanego sklepu spo¿ywczego, a potem ruszyli przez góry. Pierwszej nocy zjechali na pobocze i spali w samochodzie, ale Chaos obudzi³ siê po kilku godzinach. Ksiê¿yc sta³ nadal wysoko, a Melinda spa³a obok niego; nie budz¹c jej, uruchomi³ silnik i wróci³ na drogê. Przez wszystkie te lata, gdy oszukiwa³ Kellogga, nauczy³ siê unikaæ snu i czasami potrafi³ nie spaæ, jeœli tego chcia³. Trzyma³ siê rady Boyda i nie zje¿d¿a³ z autostrady a¿ do Utah i przed zapadniêciem kolejnej nocy przekroczyli granicê stanu z Nevad¹. Sypia³ krótko - po piêæ, szeœæ godzin na dobê, a potem rusza³ dalej. Rozmawiali niewiele. Melinda wydawa³a siê zadowolona, patrz¹c przez okno, podobnie on czu³ siê ca³kiem ukontentowany widokiem asfaltu znikaj¹cego pod mask¹ samochodu. Przepe³nia³o ich oczekiwanie, jak gdyby cel zosta³ wyznaczony i nie by³o nic wiêcej do zrobienia, poza dotarciem do niego. Nie zapyta³ dziewczynki, czy wie coœ o Kalifornii ani czy w ogóle kiedykolwiek s³ysza³a tê nazwê. Przerywaj¹c popo³udniow¹ ciszê, zada³ tylko jedno pytanie, czy têskni za rodzicami, a ona odpar³a, ¿e nie; potem, pó³ godziny póŸniej, pok³ócili siê o drobiazg i obrazili, a Chaos zrozumia³, ¿e Melinda chce byæ traktowana jak doros³a. Wiêc zamkn¹³ siê w sobie, rozkoszuj¹c siê przestrzeni¹ i cisz¹, dwoma przysmakami, którym ho³dowa³ w Hatfork. Nadal nie wiedzia³, ile mia³a lat, ale przypuszcza³, ¿e trzynaœcie. Podczas obu nocy œni³ o domu nad jeziorem. W pierwszym œnie rozmawia³ z komputerem, który upiera³ siê przy nazywaniu go Everettem oraz rozwa¿a³, co Chaos pamiêta³, a czego nie. Maszyna powiedzia³a mu, ¿e kobieta, za któr¹ têskni³, ma na imiê Gwen. Nastêpnej nocy spotka³ siê z ni¹. Byli razem w pogr¹¿aj¹cym siê w mroku pokoju, czu³ obecnoœæ Gwen, dotyka³ jej r¹k i twarzy. Rozmawiali bardzo intymnie, chocia¿, kiedy siê obudzi³, nie móg³ sobie przypomnieæ nic z tego, co zosta³o powiedziane. Sny zdawa³y siê tak zaprojektowane przez komputer, albo przez jak¹œ czêœæ œpi¹cego „ja” Chaosa, aby zainspirowaæ go do dociekañ dotycz¹cych jego wczeœniejszego ¿ycia. Zdo³a³y tego dokonaæ, choæ dociekania te wprawi³y go w zmieszanie. Podejrzewa³, ¿e ich czêœæ jest po prostu majakami, a nie rzeczywistymi wspomnieniami. Tak czy inaczej, nauczy³ siê teraz nie ufaæ ani jednym, ani drugim. I jedne, i drugie by³y nieautentyczne. Ale wierzy³ w istnienie Gwen. Chwile, spêdzone w jej towarzystwie, pozostawi³y go rozwibrowanego, z wra¿eniem istnienia czegoœ dawno pogrzebanego, ale poruszaj¹cego siê w mroku i wznosz¹cego ku powierzchni. Je¿eli te nowe sny wywar³y jakieœ wra¿enie na Melindzie, zachowa³a to dla siebie. Nevada okaza³a siê odmienna, same kasyna i reklamy. Niektóre z tablic zosta³y tajemniczo zmienione, s³owa zamazano na bia³o lub pokryto malunkami, a inne by³y po prostu zniszczone. Niektóre miasta wygl¹da³y na wymar³e, przynajmniej gdy patrzy³o siê z autostrady, a w innych widaæ by³o œlady ludzkiej aktywnoœci. Chaos pozostawi³ je wszystkie za sob¹, nawet nie zwalniaj¹c. Wkrótce ponownie znalaz³ siê na pustyni. PóŸnym popo³udniem trzeciego dnia, piêædziesi¹t mil za Reno, us³yszeli podniebny ryk, a chwilê póŸniej pojawi³y siê dwie lataj¹ce maszyny. Nie mia³y oznaczeñ; pozbawione skrzyde³ wygl¹da³y jak helikoptery bez œmigie³. Ich ha³as zgruchota³ ciszê dnia. Chaos zatrzyma³ samochód. Samoloty nadlecia³y nad drogê, wznosz¹c siê póŸniej w kierunku odleg³ych gór, a potem jeden zawróci³, podczas gdy drugi znikn¹³. Pilot wskazywa³ na ich samochód. Chaos krzykn¹³ i pomacha³ mu d³oni¹ przez otwarte okno. Maszyna zakrêci³a i wykona³a jeszcze jeden przelot, a cz³owiek na siedzeniu pasa¿era wycelowa³ w ich auto przez boczne okienko jakieœ urz¹dzenie. Lataj¹cy pojazd zawis³ dok³adnie nad samochodem, podczas gdy tamten facet obs³ugiwa³ swój przyrz¹d, przyciskaj¹c guziki i patrz¹c z przejêciem na otrzymywane wyniki. Chaos wysiad³ i zacz¹³ do niego wo³aæ, ale przekrzykiwanie ryku samolotu by³o ca³kowicie pozbawione sensu. Mê¿czyzna na siedzeniu pasa¿era od³o¿y³ swoje urz¹dzenie, a wyj¹³ krótki, gruby karabin i wymierzy³ go w samochód. - Nie! - wrzasn¹³ Chaos. Melinda, która obserwowa³a ca³e zdarzenie ze swego miejsca w aucie, wyskoczy³a teraz i pobieg³a przez drogê, a tamten w samolocie wypali³ ze swej broni. Coœ wystrzeli³o z lufy karabinu i z g³uchym uderzeniem wyl¹dowa³o na dachu ich wozu, po czym rozla³o siê w grub¹, kleist¹ plamê fosforyzuj¹cej ró¿owo-œci. Zostali naznaczeni. Lataj¹ca maszyna wznios³a siê w niebo i pogna³a w stronê gór. Gdy jej ryk zamar³ w oddali, Chaos podszed³ do samochodu i przyjrza³ siê ró¿owej substancji. Pokry³a wiêksz¹ czêœæ dwóch baterii s³onecznych i zaczyna³a ju¿ tworzyæ niemo¿liw¹ do usuniêcia tward¹ skorupê, przypominaj¹c¹ wypolerowan¹ emaliê. Kiedy uruchomi³ silnik, dzia³a³ tak dobrze jak poprzednio. Melinda wsiad³a z powrotem do auta, nie mówi¹c ani s³owa. Po sierœci na skroniach sp³ywa³y jej dwa strumyczki potu. Chaos zastanawia³ siê, czy kiedykolwiek wczeœniej widzia³a maszynê lataj¹c¹ w powietrzu. Prawdopodobnie nie. Kellogg nadawa³ czasami sny o samolotach, ale majaki grubasa pe³ne by³y ró¿nych nieprawdopodobnych rzeczy. Co innego zobaczyæ to naprawdê. D³ugi czas spêdzili w milczeniu, a potem powiedzia³a: - Co za kutasy. - Pe³no ich tutaj - odpar³. - Czy tak wygl¹da Kalifornia? - zapyta³a. - Nie wiem - stwierdzi³. Byli prawie na miejscu. Wypadek odebra³ mu odwagê, sprawiaj¹c, ¿e czu³ siê ods³oniêty. W nocy, kiedy stanêli, znamiê na samochodzie jarzy³o siê w œwietle ksiê¿yca niczym latarnia morska. Chaos obszed³ okolicê, zbieraj¹c chrust i ga³êzie drzew, aby je zakryæ, ale ró¿owoœæ nadal przez nie przeœwitywa³a. Auto nawali³o nastêpnego dnia, obok ma³ego miasteczka zwanego Vacaville. Chaos czu³, ¿e po przesz³o godzinie jazdy w pe³nym s³oñcu maszyna posuwa siê z trudem, ale stara³ siê to zignorowaæ; wkrótce jednak silnik samochodu zacz¹³ przerywaæ pracê i wreszcie stan¹³. Podejrzewa³, ¿e mia³o to coœ wspólnego z zapapranymi bateriami s³onecznymi. Otworzy³ maskê i zajrza³ do œrodka, ale wszystko wygl¹da³o beznadziejnie; nie potrafi³ poj¹æ konstrukcji tej maszyny. Melinda tak¿e wysiad³a i przycupnêli razem na barierze ochronnej autostrady, jedz¹c z puszek i patrz¹c na uszkodzony samochód z jego wielk¹ plam¹. Tego poranka dotarli do Kalifornii, najpierw jad¹c przez teren nie ró¿ni¹cy siê niczym od tego z Nevady, a potem mijali farmy, okrêgi przemys³owe, zahaczaj¹c o podmiejskie trakty. Na autostradzie spotkali nawet kilka samochodów, wszystko modele s³oneczne. Kierowcy ignorowali ich. Chaos zatrzyma³ siê na wolnym pasie drogi, pomiêdzy wyjazdami, poroœniêtym z obu stron kêpami suchej trawy - w oddali widaæ by³o wie¿e rafinerii i wysokie biurowce; autostrada przebiega³a zaledwie sto jardów od nich. - Co teraz? - spyta³a Melinda. - Nie mam pojêcia. - ChodŸmy tam - odpar³a, wygrzebuj¹c ³y¿k¹ ostatni kês jedzenia z puszki. Niebo by³o jasne, ale i szare. Chaos zerkn¹³ na widoczny fragment miasta i nic nie powiedzia³. Rozmyœla³ o tym, jak wszed³ w zielonoœæ i przyj¹³ osobowoœæ Moona. Zastanawia³ siê, czy coœ podobnego mog³oby siê zdarzyæ i tutaj; czy zdo³a³by siê temu oprzeæ, czy raczej wch³onê³oby go to bez reszty. Zazdroœci³ Boydowi, który szczyci³ siê odpornoœci¹ na zmiany. - To jest Kalifornia, tak? - spyta³a Melinda. Chaos skin¹³ g³ow¹. - Nie mo¿emy omijaæ ka¿dego miasta. Czasem musimy wejœæ. - Okay - zgodzi³ siê. Poszli do estakady, a potem wzd³u¿ nasypu, pod¹¿aj¹c w¹sk¹ drog¹ milê, lub coœ ko³o tego, obok podwórzy pe³nych wraków samochodów oraz szeregu niskich, p³askich budynków fabrycznych, które mia³y powybijane wszystkie okna. Dotarli do miejsca, gdzie na pustym, wielkim podwórzu sta³ dom, i niemal go ju¿ minêli, kiedy us³yszeli dobiegaj¹ce z wnêtrza g³osy. Chaos ruszy³ w stronê wejœcia do budynku, a potem zatrzyma³ siê. - Pos³uchaj - powiedzia³. - Pamiêtasz, jak wczeœniej, w zielonoœci, by³em kimœ innym? - Taaa... - odpar³a. - Tobie to nie przytrafi³o siê w ten sam sposób? - Nie wiem - oœwiadczy³a zbola³ym g³osem. - S¹dzê, ¿e nie. To znaczy nie tak jak tobie. - Nie mog³aœ widzieæ w zielonoœci, prawda? - Nie. - Ale nadal pamiêtasz to, co by³o przedtem - stwierdzi³. - Kellogga i wszystko. - Tak. - A jak myœlisz, co siê wydarzy³o? - Nie mam pojêcia - powiedzia³a. - Myœla³eœ, ¿e jestem twoj¹ córk¹. Uwierzy³eœ w to... - Pamiêtasz obie rzeczy - podda³ Chaos. - Pamiêtasz prawdziwych rodziców, ale pamiêtasz tak¿e i mnie. Zaczê³a p³akaæ. Siedli na skraju drogi, w jasnym œwietle s³oñca, obok domu z dobiegaj¹cymi ze œrodka g³osami, a ona zwinê³a siê na jego kolanach, staj¹c siê znowu ma³¹ oraz dziecinn¹, i rozp³aka³a siê. Uspokajaj¹co g³aska³ jej futro. - Potrzebujê twojej pomocy - powiedzia³, kiedy przesta³a chlipaæ. - Jakiej? - Nie pozwól mi zapominaæ. Nie pozwól, abym siê zagubi³, tak jak ostatnio. - Próbowa³am coœ powiedzieæ, Chaos... - Kopnij mnie w kostkê, rób wszystko, cokolwiek bêdzie potrzebne, okay? Mam mnóstwo rzeczy do posk³adania. Nie mogê sobie pozwoliæ na zapomnienie. - W porz¹dku - stwierdzi³a cicho, a potem doda³a: - S¹dzê, ¿e tym razem bêdzie inaczej. Myœlê, ¿e w³aœnie dlatego przyjechaliœmy do Kalifornii. - Nie wiem - odpar³. - Mówiê tak na wszelki wypadek. - Okay. - Jest jeszcze coœ. Czy nadal œnisz moje sny? Skinê³a bojaŸliwie g³ow¹. - Powiedz mi o tym, kiedy siê zdarzy. Chcê wiedzieæ, co widzisz. Zrobisz to? - Taaa... - westchnê³a. Zesz³a z jego kolan i otrzepa³a siê z kurzu, znowu wyzywaj¹co niezale¿na. - W porz¹dku. Chaos wsta³ i nas³uchiwa³ g³osu lub g³osów, dochodz¹cych z wnêtrza domu. Nie przypomina³o to przemawi¹cej jednej osoby czy rozmowy. By³o to coœ innego, coœ co niejasno pamiêta³ z wczeœniejszych czasów, jakiœ inny sposób gadania. Chcia³ to sobie przypomnieæ. Podszed³ trochê bli¿ej, ale nadal nie umia³ okreœliæ charakteru tego dŸwiêku. Wszed³ na werandê, a Melinda za nim. Drzwi nie by³y zamkniête. Pchn¹³ je i zawo³a³: - Halo! Nie us³ysza³ odpowiedzi, wiêc weszli do œrodka. DŸwiêk pochodzi³ z odbiornika telewizyjnego, który dzia³a³ w pustym living roomie. Dom by³ umeblowany i bezludny. Wygl¹da³ tak, jakby ktoœ przed chwil¹ st¹d wyszed³. Melinda stanê³a przed telewizorem z otwartymi ustami, zdumiona. Telewizory w Hatfork by³y przewa¿nie pogruchotane, od chwili katastrofy ¿aden nie pokaza³ niczego. Chaos zostawi³ j¹ tam i obszed³ dom. Wiatr wia³ przez otwarte okno w kuchni, zas³ony luŸno powiewa³y. Sprawdzi³ kran, woda la³a siê. Suszarkê zape³nia³y naczynia, niektóre z nich by³y jeszcze wilgotne. Zajrza³ do lodówki, wype³nionej plastikowymi pojemnikami, przykrytymi cynfoli¹ lub foli¹ spo¿ywcz¹, i wyraŸnie ometkowanymi bia³ymi nalepkami, opisanymi Magicznym Pisakiem. Zjawi³a siê Melinda. Da³ jej kawa³ek zimnego pieczonego kurczaka i szklankê soku pomarañczowego, a ona usiad³a za sto³em i g³oœno prze³yka³a kolejne kêsy. By³a œroda, kolejny Dzieñ Przeprowadzki. Ka¿da œroda i sobota, ale w soboty przechodzi³a to ³atwiej, poniewa¿ ch³opcy przebywali ze swoim ojcem. Tak teraz o nim myœla³a - nie Gerald, nie jej eks, ale ich ojciec. Po prostu zostawia³a ch³opców w pi¹tek, sama przeprowadza³a siê w sobotnie popo³udnie, a potem zabiera³a dzieci w niedzielê wieczorem i pokazywa³a im nowe miejsce. Natomiast w œrody musia³a przekonywaæ Raya i Dave'a, aby porzucili zabawê albo kryjówki w obecnie zajmowanym domu i po¿egnali siê z dzieciakami z ulicy, z którymi zd¹¿yli siê zaprzyjaŸniæ, a potem zagoniæ ich do samochodu, zanim zjawi siê maj¹ca przej¹æ dom nowa rodzina. Dzisiaj, gdy wynios³a do samochodu ostatni¹ walizkê swoich ubrañ, nie widzia³a Raya i Dave'a nigdzie w zasiêgu wzroku. By³a ju¿ spóŸniona; s¹siednie domy pustosza³y i ba³a siê, ¿e ch³opcy zakradli siê przez okienko do jakiejœ piwnicy, aby j¹ zbadaæ i spl¹drowaæ. Tego obawia³a siê najbardziej; je¿eli ch³opcy zostan¹ przy³apani w pustym domu, kiedy zjawi siê nowa rodzina, prawdopodobnie skoñczy siê to wezwaniem; jej zaœ brakowa³o zaledwie dwóch skarg, aby byæ zmuszon¹ do stawienia siê przed Komisj¹ ds. Szczêœcia i sk³adania kolejnej apelacji. Dave i Ray byli niepe³noletni, w zwi¹zku z czym wezwania sz³y na jej konto. Jeszcze kilka razy stanie przed Komisj¹, a zeœl¹ j¹ do obozu dla pozbawionych szczêœcia. Z tym ¿e prawdopodobnie nie dojdzie do tego. Ju¿ Cooley tym siê zajmie. Wiedzia³a, ¿e chce, by stale znajdowa³a siê w takiej sytuacji: dok³adnie na krawêdzi utraty wszystkiego, zrozpaczona, ca³kowicie zale¿na od niego. Tak wygl¹da³ jego wstrêtny, pierdolony sposób flirtowania z ni¹. £aduj¹c swój dobytek do baga¿nika samochodu, omiata³a wzrokiem ulicê w poszukiwaniu jakiegoœ œladu ch³opców. Mia³a zbyt wiele rzeczy, kiedy siê przeprowadza³a; wiêcej ubrañ, ni¿ mo¿na by przypuszczaæ, ¿e siê w ogóle posiada, oraz ma³y plecak pe³en ksi¹¿ek, co do którego nikt by nie s¹dzi³, ¿e mo¿na go mieæ, przeprowadzaj¹c siê z domu do domu - powinno siê byæ zadowolonym z czytania jakichkolwiek ksi¹¿ek czy czasopism, znajdowanych w nowym miejscu, i nie chcieæ zabieraæ któregokolwiek z nich ze sob¹. Tak¿e za to ktoœ móg³ wlepiæ jej mandat, ale by³a ostro¿na, ukrywaj¹c ksi¹¿ki w samym rogu baga¿nika, pod zaoliwionymi szmatami i kompletem narzêdzi oraz œrubokrêtów, tak ¿e pakunek wygl¹da³ na coœ stale przynale¿nego do samochodu. Wsiad³a i zatr¹bi³a, a potem w³¹czy³a silnik i pojecha³a wolno dooko³a kwarta³u domów, szukaj¹c ch³opców. By³a 12.15 i zaczyna³y przybywaæ nowe rodziny. Rozpozna³a parê twarzy; ludzi, którzy mieszkali poni¿ej, powy¿ej lub obok niej w innych blokach mieszkalnych czy w s¹siedztwie. Z widzenia zna³a te¿ kilkuset innych. System zniechêca³ do bli¿szych kontaktów; s¹siedzi, je¿eli nawet okazywali siê przyjacielscy, rzadko wymieniali wizytówki. Dzieñ by³ jasny, ale nie czu³o siê upa³u. Nowy adres odsy³a³ j¹ na drugi kraniec miasta, ale tak d³ugo, jak upa³ nie wzrasta³, nie zaprz¹ta³a sobie g³owy tym, aby tam jechaæ. Tym razem przerzucili j¹ gdzieœ na przedmieœcia, na obszar rozci¹gaj¹cy siê za star¹ rafineri¹, w miejsce, w którym pomimo przypadaj¹cych dwa razy w tygodniu przeprowadzek, nigdy wczeœniej nie mieszka³a. S³ysza³a, ¿e domy tam s¹ du¿e i wolno stoj¹ce, co jej nie przeszkadza³o. Nadal nie by³o ani œladu po ch³opcach. Kiedy skrêci³a za ostatni róg, jad¹c z powrotem w stronê domu, który dopiero co zwolni³a, zobaczy³a ich stoj¹cych wraz z Cooleyem przy krawê¿niku. Trzyma³ d³onie na ich ramionach, a na twarzy mia³ szeroki uœmiech. Bydlak. Z³apa³ ich na kradzie¿y? Cooley by³ Badaczem Szczêœcia i chocia¿ kompletnie nie rozumia³a schematu organizacyjnego Instytutu Szczêœcia w Vacaville, wiedzia³a, ¿e zajmowa³ tam wa¿ne stanowisko. Nie na tyle jednak, aby jego praca przeszkadza³a mu w nachodzeniu jej, gdziekolwiek mu siê podoba³o. Swój pierwszy test szczêœcia zdawa³a u niego i od tej pory wykazywa³ w jej sprawie zbyt daleko id¹ce osobiste zainteresowanie. Test zda³a kiepsko, bardzo kiepsko. Wystarczaj¹co nisko, by mog³a zostaæ zmuszona - gdyby nie interwencja Cooleya - do oddania samochodu, pozwolenia Geraldowi na zabranie dzieci i do przeniesienia siê ciupasem do jednego z baraków dla pozbawionych szczêœcia - i Cooley nigdy nie pozwala³ jej o tym zapomnieæ. Szczególnie lubi³ wpadaæ w Dzieñ Przeprowadzki, gdy czu³a siê rozdra¿niona. - Roy, Dave, wsiadajcie do samochodu. - Witaj, Edie - odezwa³ siê Cooley, podchodz¹c z ch³opcami. - Straci³aœ trop tych dwóch nieszczêsnych urwisów? Musia³a przyznaæ mu punkt; rzeczywiœcie ich szuka³a. - Kradli gdzieœ? - spyta³a z napiêciem. Cooley by³ szerokim mê¿czyzn¹. To najlepsze okreœlenie. Nie by³ gruby; wygl¹da³ raczej jak postaæ z filmu rysunkowego, która po³knê³a drzwi. Zawsze chodzi³ w garniturze, nawet podczas najwiêkszych upa³ów, a ubranie wisia³o na nim jak susz¹ce siê na sznurze przeœcierad³o. Jego twarz wygl¹da³a tak samo; za szeroka, oczy zbyt oddalone od siebie, na ustach gadzi uœmieszek, który nigdy nie znika³. Pomimo to na swój sposób by³ przystojny. - Nie, mamo - odpar³ Ray. - Pan Cooley pokazywa³ nam tylko kana³y. Tam na dole ¿yj¹ ¿aby. - Spotka³em ich na koñcu ulicy - powiedzia³ Cooley. - Widzia³em ciê, jak obje¿d¿asz dzielnicê, i pomyœla³em, ¿e nas nie widzisz. Wiêc podszed³em tutaj. - Dave s¹dzi³, ¿e odjecha³aœ bez nas - stwierdzi³ Ray sardonicznie. - Nieprawda - zaprzeczy³ Dave. - Dobra, wsiadajcie do wozu - trzyma³a otwarte drzwi. - Dziêki, Ian - zwróci³a siê do Cooleya, maj¹c nadziejê, ¿e sobie pójdzie. Ch³opcy wdrapali siê na siedzenie obok niej; siêgnê³a ponad nimi i zamknê³a drzwi pasa¿era. Cooley obszed³ samochód i stan¹³ po jej stronie. - Nowe miejsce znajduje siê po drugiej stronie miasta - powiedzia³. - Znowu zagl¹da³eœ do moich danych. - Wystuka³em twój plik i po prostu pozwoli³em mu rozsi¹œæ siê na ekranie - odpar³, szczerz¹c siê obleœnie. - To tak, jakbym mia³ twoje zdjêcie na biurku. - To mi³o. Czu³a siê zmêczona jego zalotami. - No có¿, nie wiesz nawet, jak bardzo jest to mi³e. Twój nowy dom stoi tu¿ za rogiem ulicy, przy której i ja bêdê mieszka³. Cooley, podobnie jak inni wysocy urzêdnicy pañstwowi, przeprowadza³ siê do lokali o wy¿szym standardzie: takich, jakie widywa³a tylko w telewizji. Czasem podkreœla³, ¿e mog³aby sama w nich mieszkaæ, gdyby siê z nim zwi¹za³a. - Bêdziesz w takim ma³ym farmerskim domostwie, za podwórzem pe³nym wraków - powiedzia³. - To niedaleko od mojego domu. Powinnaœ zajœæ tam i zobaczyæ, jak jest urz¹dzony. Skinê³a g³ow¹ w stronê ch³opców. - Mo¿e kiedy bêd¹ znowu u ojca... - Ian ma na swoim podwórzu domek na drzewie - przerwa³ Ray. - Powiedzia³, ¿e mo¿emy siê tam bawiæ, je¿eli nam pozwolisz. - Rozczarujesz ch³opców - stwierdzi³ Cooley. - Muszê siê najpierw wprowadziæ, Ian - odpar³a, myœl¹c jednoczeœnie: Ty gnoju, nie graj ze mn¹ ch³opcami w ten sposób. Zwolni³a hamulec i pozwoli³a samochodowi przesun¹æ siê o cal do przodu. - Zostawmy to na póŸniej, kiedy bêdê mog³a pomyœleæ, zgoda? - Dziœ wieczorem? - Powiedzmy. Ale nie obiecujê. Uœmiechn¹³ siê. - To mi wystarczy. Na znak odniesionego zwyciêstwa pokaza³ ch³opcom podniesiony kciuk, na co odpowiedzieli tym samym gestem, nieœwiadomi uczestnictwa w spisku przeciwko niej. Odjecha³a, zostawiaj¹c Cooleya stoj¹cego na jezdni. Ich nowe lokum rzeczywiœcie znajdowa³o siê za sk³adowiskiem z³omu, za star¹ fabryk¹ VelaMint oraz opuszczon¹ szko³¹ œredni¹. By³ to jedyny dom mieszkalny na przestrzeni ca³ych mil, pozosta³y z willowej okolicy zdewastowanej przez przemys³. Nieco tym przestraszona, ca³y czas myœla³a o swoim s¹siedztwie z Cooleyem. Ale to w koñcu jedynie kilka dni. To stanowi³o dobr¹ stronê przeprowadzek - zawsze trwa³y tylko parê dni. Zaparkowa³a na ulicy przed domem i ka¿demu z ch³opców da³a do niesienia ma³y baga¿. W drzwiach wejœciowych poczu³a, ¿e coœ jest nie tak. Nie to, ¿e gra³ telewizor, to by³o normalne. Ludzie pozostawiali sprzêty na chodzie, czasem nawet lej¹c¹ siê w zlewie wodê. Ale z kuchni dochodzi³ jakiœ podejrzany dŸwiêk. Wesz³a, aby to sprawdziæ, ci¹gle trzymaj¹c walizkê; ch³opcy postêpowali tu¿ za ni¹. Bardzo brudny mê¿czyzna siedzia³ w towarzystwie dziewczynki przy kuchennym stole, jedz¹c kurczaka i pij¹c sok pomarañczowy. Edie powiedzia³aby, ¿e dziewczynka jest tak¿e brudna, gdyby w jej wypadku nie rzuca³o siê w oczy coœ du¿o bardziej istotnego - by³a ca³a poroœniêta futrem, jak foka albo wydra. Mê¿czyzna i dziewczynka podnieœli wzrok, wci¹¿ jedz¹c i milcz¹c. Edie poczu³a z³oœæ oraz zak³opotanie, ale odepchnê³a je od siebie; wiedzia³a, jak postêpowaæ w takim wypadku. By³ to dla niej niespodziewany ³ut szczêœcia. Musia³a tylko znaleŸæ swój bloczek z mandatami, aby wypisaæ upomnienie. Byæ mo¿e w tym miesi¹cu wyjdzie na swoje. Poklepa³a siê po kieszeniach. Nie mia³a przy sobie ksi¹¿eczki. - Ray - powiedzia³a, ignoruj¹c mê¿czyznê i dziecko. - IdŸ do samochodu i znajdŸ bloczek mandatowy. Pamiêtasz, jak wygl¹da? Ray skin¹³ g³ow¹, upuœci³ swoj¹ paczkê i znikn¹³. Odwróci³a siê ponownie do siedz¹cych przy stole. - Dam wam mandat. Potem musicie siê wynieœæ, jest po dwunastej. Mam na myœli to, ¿e nawet siê nieco spóŸni³am. Przykro mi, ale zapracowaliœcie na niego. Gdzie wasz samochód? Mê¿czyzna prze³kn¹³ kês kurczaka i powiedzia³: - Zostawiliœmy go na autostradzie. Mandat za co? - Mamo - odezwa³ siê Dave. - Dlaczego ona ma takie w³osy? - Dave, to jest nieuprzejme. IdŸ do pokoju albo pomó¿ bratu wypakowaæ rzeczy z samochodu. Dave wyszed³. - Przepraszam, on ma tylko szeœæ lat. Gdzie zostawiliœcie auto? Przy autostradzie? Mê¿czyzna skin¹³ g³ow¹. - Zepsu³o siê. Edie poczu³a siê zak³opotana. Dok¹d tych dwoje zmierza³o? I jak mogli poruszaæ siê bez samochodu? - Nie jestem st¹d - wyjaœni³ tamten. - Przykro mi. Byliœmy g³odni. Powoli uchodzi³o z niej powietrze. To nie w porz¹dku. Nie mog³a wystawiæ im mandatu. Wszystko to sk³ada³o siê na jeszcze wiêkszego pecha; kolejny dowód, ¿e jej niski wynik testu naprawdê coœ znaczy³. To, jak ostatnio toczy³y siê sprawy, a teraz pojawienie siê w jej domu mê¿czyzny z poroœniêt¹ futrem dziewczynk¹, oka¿e siê prawdopodobnie powodem do wlepienia jej przez kogoœ kolejnego mandatu. - Sk¹d jesteœcie? - spyta³a. - Z Wyoming. Z Ma³ej Ameryki... - Z Hatfork - odezwa³a siê dziewczynka z dezaprobat¹. - ...ale od jakiegoœ czasu znajdujemy siê w drodze - kontynuowa³ mê¿czyzna. - Nie znaleŸliœmy zbyt wielu dobrych miejsc, aby siê w nich zatrzymaæ. - No có¿, jedzenie, które jecie, jest moje - powiedzia³a Edie. - I dom, w którym siê zatrzymaliœcie, jest mój. - Twoje jedzenie? - spyta³a w³ochata dziewczynka. - Myœla³am, ¿e dopiero siê tu wprowadzi³aœ. - Od dwunastej jest mój - odpar³a Edie. To, ¿e musia³a wyjaœniaæ im kwestie zwi¹zane z przeprowadzk¹, by³o mêcz¹ce. - Przedtem nale¿a³ do kogoœ innego. Nie do was... W drzwiach za jej plecami pojawili siê ch³opcy. Ray przyszed³ z bloczkiem mandatów. - Masz, mamo... - Ju¿ w porz¹dku - odpar³a. - Po³ó¿ go w living roomie. - Pójdziemy - odezwa³ siê mê¿czyzna. - Przepraszam. - Wszystko w porz¹dku - rzek³a Edie. - Czemu nie mia³byœ wzi¹æ prysznica, z³apaæ oddechu... Nie mog³a powstrzymaæ siê przed skonfrontowaniem go z gor¹c¹ wod¹ i myd³em. Ch³opcy stali w przejœciu, gapi¹c siê na dziewczynkê. Ma³a wyba³uszy³a oczy i pokaza³a im jêzyk; malcy zachichotali. - No có¿, dziêki - powiedzia³ mê¿czyzna. - Potem bêdziecie musieli znaleŸæ sobie inne miejsce - stwierdzi³a szybko. - Je¿eli chcielibyœcie zostaæ w Vacaville, musielibyœcie siê zarejestrowaæ. Wiesz, zapisaæ siê na przeprowadzki ... - Okay - powiedzia³. - Pomyœlê nad tym. Zabrzmia³o to jak coœ niezbyt wa¿nego. - S¹dzê, ¿e siê wyk¹piê. Wsta³ od sto³u, pozostawiaj¹c tam resztki po swoim posi³ku, i przeszed³ obok ch³opców, spuszczaj¹c nieœmia³o oczy. - Chcesz obejrzeæ telewizjê? - spyta³ Ray dziewczynkê. Ma³a nie odpowiedzia³a, ale czmychnê³a za plecami Edie do Hving roomu, pod¹¿aj¹c za ch³opcami. Edie wy³adowa³a resztê baga¿u i z³o¿y³a go w stosie na dywanie w pokoju, podczas gdy Ray, Dave i dziewczynka siedzieli, ogl¹daj¹c telewizjê, w której akurat by³ program „SprawdŸ Swoje Szczêœcie!”, prowadzony przez prezydenta Kentmana. Edie s³ysza³a szum wody w ³azience na górze. Po opró¿nieniu samochodu wróci³a do kuchni i posprz¹ta³a w niej, z przyzwyczajeni a rejestruj¹c stan zapasów w spi¿arni. Potem zrobi³a ch³opcom kanapki i posz³a do living roomu ogl¹daæ z nimi telewizjê. Ray i Dave bawili siê, dopinguj¹c wspó³zawodnicz¹cych ze sob¹ graczy, co zmieni³o ogl¹danie programu w pe³ne ha³asu kibicowanie. W tym samym czasie dziewczynka siedzia³a nieruchoma i milcz¹ca. Kiedy mê¿czyzna zszed³ na dó³, wygl¹da³ ca³kiem inaczej. NajwyraŸniej znalaz³ brzytwê i zdrapa³ zarost z twarzy. Chocia¿ mia³ na sobie tê sam¹ brudn¹ koszulê i d¿insy, to jego rozczochrane w³osy nie by³y ju¿ tak nieporz¹dne; zaczesa³ je na mokro do ty³u, ods³aniaj¹c czo³o i oczy - twarde, wyrazistsze ni¿ usta i podbródek. Nagle wyprzystojnia³. Na moment ich oczy spotka³y siê, a potem ponownie opuœci³ wzrok na pod³ogê. - Dziêki - powiedzia³ kolejny raz, a potem zwróci³ siê do dziewczynki. - IdŸ na górê i doprowadŸ siê do porz¹dku. - Okay, ale chodŸ no tu. Chaos, i popatrz na to. Wskazywa³a na telewizor, a mê¿czyzna podszed³ tam, stan¹³ za sof¹ i spojrza³ na ekran. Ray zacz¹³ wyjaœniaæ zasady gry swoim najbardziej zarozumia³ym tonem, który Edie przypomina³ Geralda, a obcy s³ucha³ uprzejmie, z oczami wpatrzony w odbiornik. Dziewczynka wsta³a i dotknê³a palcem ekranu. - Ten facet przypomina mi Kellogga - stwierdzi³a. - IdŸ na górê - powiedzia³ miêkko. - Wkrótce powinniœmy odejœæ. - W porz¹dku, w porz¹dku - potar³a wierzchem d³oni nos i wreszcie oderwa³a siê od telewizora. - Gdzie? Mê¿czyzna wskaza³ na schody i ma³a, rozgniewana, powlok³a siê w ich stronê. Ray podsumowa³ swój rozbudowany, ma³o zrozumia³y opis zasad gry. Edie zostawi³a ich i posz³a na górê. Znalaz³a dziewczynkê stoj¹c¹ w ³azience i wpatrzon¹ w wannê. - O co chodzi? - spyta³a Edie. Ma³a zrobi³a kwaœn¹ minê. - Poka¿esz mi, jak to siê robi? Edie odkrêci³a kurek prysznica. - Nie mo¿esz jej po prostu nape³niæ? - spyta³a dziewczynka. - Robi³am tak wczeœniej. Wiêc Edie nala³a wody do wanny. - Mam na imiê Edie - zaryzykowa³a. - Ty jesteœ Melinda? - Taaa... - Jesteœ jego córk¹? - Chaosa?Nie. Edie rozwa¿y³a powtórzenie imienia mê¿czyzny, ale nie by³a go pewna. - W takim razie opiekuje siê tob¹. - Nie potrzebujê, ¿eby siê ktoœ o mnie troszczy³ - powiedzia³a ma³a wyzywaj¹co. -Jesteœmy tylko... no wiesz, podró¿ujemy razem. Edie nie wiedzia³a, co Melinda mia³a na myœli, ale zostawi³a jaw spokoju. Dziewczynka wygl¹da³a na zbyt m³od¹, ale có¿ ona mog³a wiedzieæ na temat tego mê¿czyzny na dole, albo miejsca, z którego przybyli? Wiedzia³a, ¿e w innych okolicach dziej¹ siê teraz tajemnicze rzeczy, a tych dwoje zdecydowanie wygl¹da³o dziwnie. Pomyœla³a, ¿e zostawi³a go na dole z ch³opcami. Ale nie poczu³a strachu. Dziewczynka zrzuci³a swoje brudne d¿insy i poszarpany, poplamiony podkoszulek. Ubranie cuchnê³o; Edie przesunê³a je w wy³o¿ony kafelkami róg ³azienki i zastanawia³a siê, czy nie zaoferowaæ jej do ubrania czegoœ ze swoich rzeczy. Kiedy Melinda wsunê³a siê do wanny, jej sierœæ zafalowa³a, ko³ysz¹c siê na wodzie, która niemal natychmiast zrobi³a siê szara. - Myd³o? - spyta³a Edie. - Masz szampon? Edie da³a jej szampon i zostawi³a sam¹, zamykaj¹c za sob¹ drzwi do ³azienki. Na dole telewizor by³ wy³¹czony, a Ray i Dave uczyli tego mê¿czyznê - Chaosa? - skomplikowanej gry planszowej. Tym razem, bardziej ni¿ rozpaczliwe wyjaœnienia Raya, Przeszkadza³y wysi³ki próbuj¹cego mu pomóc Dave'a. Mê¿czyzna tylko patrzy³, oszo³omiony. I zmêczony, chocia¿ wiedzia³a, ¿e ani Dave, ani Ray nie zauwa¿aj¹ tego. W jednej chwili spostrzeg³a, ¿e ch³opcy przyczepili siê do goœcia w ten sam sposób, co do lana Cooleya; w sposób, w jaki czynili to w stosunku do wszystkich doros³ych mê¿czyzn, z wyj¹tkiem Geralda, ich ojca. Wysz³a, wyjê³a z lodówki dwa piwa i przynios³a je do living roomu. Wrêczy³a jedn¹ butelkê obcemu, wymieniaj¹c z nim uœmiech. Przechyli³a do ty³u g³owê i wypi³a spory ³yk, a potem spojrza³a na mê¿czyznê; on te¿ patrzy³ na ni¹. - Nie pi³em piwa od... lat - powiedzia³ szybko. Dziewczynka na górze zawo³a³a: - Hej! Mê¿czyzna i Edie popatrzyli na siebie. - Tak? - odkrzykn¹³. - Nie ty. Edie. Posz³a na górê do ³azienki. Melinda siedzia³a w b³otnistej wodzie, zgiêta, badaj¹c coœ miêdzy udami. W szarej wodzie pokaza³y siê ró¿owe plamy. Edie pomyœla³a natychmiast: To gwa³ciciel! Ma³a podnios³a wzrok i obdarzy³a kobietê s³abym uœmiechem. - S³ysza³am o czymœ takim - powiedzia³a. - Masz okres - stwierdzi³a zdumiona Edie. - Nigdy wczeœniej nie mia³am. Edie próbowa³a siê pozbieraæ. Prze¿y³a kiedyœ taki moment, gdy by³a w jej wieku. Mia³a tylko synów i nie spodziewa³a siê, ¿e spotka j¹ to jeszcze raz. Ma³a zamiesza³a wodê miêdzy udami, rozpraszaj¹c plamy, i ponownie spojrza³a na Edie. - Dam ci coœ - powiedzia³a kobieta, czerwieni¹c siê i czuj¹c idiotycznie. Powinnam jej pokazaæ, jak tego u¿ywaæ, stwierdzi³a. Dziewczynka, która nie wie, jak korzystaæ z prysznica, nie bêdzie wiedzia³a, co zrobiæ z tamponem. - Mo¿esz ju¿ wyjœæ z wanny? Ma³a skinê³a g³ow¹. Stanê³a w wodzie i delikatnie otrz¹snê³a sierœæ, zaczynaj¹c od ramion i posuwaj¹c siê w dó³. Edie zdjê³a i pó³ki rêcznik, wy tar³a j¹ do sucha i zaczê³a rozczesywaæ. Potem posadzi³a na sedesie, nadal owiniêt¹ w rêcznik, i pokaza³a, jak siê wk³ada tampon. Ma³a pilnie pod¹¿a³a za jej instrukcjami, pe³na powagi i wcale nie zak³opotana. Potem Edie przynios³a z do³u czyste ubranie - d¿insy, koszulê i skarpetki. Zostawi³aMelindê, aby siê ubra³a, i spogl¹daj¹c na zegarek, wróci³a na dó³. We frontowych drzwiach, dok³adnie w tym samym momencie, gdy wkroczy³a do living roomu, ukaza³ siê Cooley. - Goœæ w dom! - zawo³a³ nieco zbyt radoœnie. - Czeœæ, Ian - powita³ go Ray. - Chcesz zagraæ w Cz³owieka Rz¹du? On nigdy nie przestaje siê bawiæ w Cz³owieka Rz¹du, pomyœla³a Edie. - S¹dzi³am, ¿e mówiliœmy o dzisiejszym wieczorze - powiedzia³a kwaœno. - Chcia³em powitaæ ciê w s¹siedztwie - wyjaœni³ Cooley, szczerz¹c siê i wznosz¹c rêce, jakby broni³ siê przed wybuchem jej z³oœci. - Sugerujê wspólny obiad. Chocia¿ widzê, ¿e macie goœcia... - Tak - stwierdzi³a. - Nie wydaje mi siê, ¿ebym zna³ pana z tych okolic? - zwróci³ siê Cooley do mê¿czyzny. - To jest mój kuzyn - powiedzia³a Edie szybko. - Tylko Przeje¿d¿a³... - Mamo - odezwa³ siê Ray z dezaprobat¹. - Nie matkuj mi tutaj. Sprz¹tnijcie z Dave'em grê i zabielcie na górê swoje baga¿e. Na zewn¹trz stoi tylko jeden samochód, uœwiadomi³a sobie. Cooley z pewnoœci¹ to zauwa¿y³. - Kuzyn? Nazywam siê Cooley - wyci¹gn¹³ rêkê. Mê¿czyzna odwróci³ siê od planszy i potrz¹sn¹³ jego d³oni¹. - Chaos - przedstawi³ siê. To samo s³ysza³a na górze. - Chaos? Interesuj¹ce imiê. Zostajesz na jakiœ czas? - Och, nie. Tak jak powiedzia³a, jestem przejazdem. - Szkoda. W nastêpny weekend jadê na pó³noc polowaæ na kaczki - podniós³ w górê wyimaginowany karabin i wystrzeli³ w sufit. - Lubisz polowaæ? Cz³owiek imieniem Chaos znowu mia³ na twarzy wyraz oszo³omienia. - Nie wiem - odpar³. - Staram siê namówiæ by³ego mê¿a Edie, ale nie mogê wyci¹gn¹æ go z jego windy - mówi³ Cooley, kontynuuj¹c dewastowanie sufitu z nie istniej¹cej strzelby. - Ian - powiedzia³a Edie. - On jest zmêczony. PrzyjdŸ innym razem... - Okay. A zatem, jesteœmy umówieni na wieczór? - Nie jesteœmy umówieni na wieczór. Ja tak¿e jestem zmêczona, ³an. Innym razem. Proszê. - Wiem, kiedy jestem zbêdny! Do zobaczenia, ch³opcy - Ray i Dave przystanêli na schodach i pomachali mu. - I do zobaczenia, kuzynie. S³owo „kuzyn” przeci¹gn¹³ twardo. - Je¿eli zdecydujesz siê tutaj zostaæ, przygotujê ci podpisane i wype³nione papiery. I masz Edie, która mo¿e ci opowiedzieæ o pechu. Wie na ten temat wszystko. - Pech? - spyta³ Chaos. - Taaa... Edie jest swego rodzaju ekspertem w tej dziedzinie. Powiem szczerze, ¿e kiedy tu wszed³em, pomyœla³em sobie, ¿e mo¿esz byæ jej nastêpn¹ wpadk¹. No, wiesz, przygarniêcie jakiegoœ przyb³êdy, k³amanie, aby go ochroniæ - kolejny z jej dzikich wyskoków. Dobrze wiedzieæ, ¿e stanowisz rodzinê. Z góry zesz³a Melinda i g³os Cooleya zni¿y³ siê do szeptu. - Czeœæ. Nie mówi³eœ, ¿e masz kompana w podró¿y. Melinda stanê³a u do³u schodów i patrzy³a na niego zimno. - To, co masz na sobie, to prawdziwe futro, moja panno. - IdŸ, Ian - Edie ruszy³a w jego stronê, zaciskaj¹c piêœci i myœl¹c, ¿e musi siê go natychmiast pozbyæ. - Racja - stwierdzi³, cofaj¹c siê. - PóŸniej. B¹dŸ w kontakcie, Edie. I trzymaj siê z dala od k³opotów. Odwróci³ siê i wyszed³ przez werandê, a potem wsiad³ do samochodu. Edie stwierdzi³a, ¿e wstrzymuje oddech. - Przepraszam - powiedzia³ Chaos. - Pójdziemy ju¿ sobie... - Nie - odpar³a. - Lepiej, ¿ebyœcie teraz zostali, przynajmniej na noc. Stwierdzi³a, ¿e w jakiœ absurdalny sposób jest zadowolona z takiego obrotu wypadków; pragnê³a dowiedzieæ siê o przybyszach czegoœ wiêcej. - Jak tylko st¹d wyjdziecie, on pójdzie za wami. Musimy znaleŸæ wam samochód. - To ¿aden problem - zauwa¿y³. - Stoj¹ niemal wszêdzie. - Nie mo¿esz tak po prostu zabraæ auta - zaprzeczy³a. - Nie tutaj. Ka¿de do kogoœ nale¿y. Jutro muszê wywieŸæ was poza miasto. - Co on mia³ na myœli, mówi¹c o niepowodzeniu? - Nic takiego - odpar³a. - Nie wypad³am najlepiej podczas testu, to wszystko. Tego nie da siê sprawdziæ. Tak naprawdê nie maj¹ ¿adnego dowodu na to, ¿e te wyniki cokolwiek znacz¹... - W porz¹dku - powiedzia³. - Mnie to nie dotyczy. Melinda wesz³a do pokoju, ubrana w rzeczy Edie. Teraz, kiedy by³a czysta, jej sierœæ wydawa³a siê o kilka tonów jaœniejsza. Spojrza³a kolejno na Edie i Chaosa, uœmiechnê³a siê nieœmia³o i wskoczy³a na kanapê. - Dam wam jeden z pokoi na górze - oœwiadczy³a Edie. - Ch³opcy mog¹ zaj¹æ drug¹ sypialniê, a ja dziœ w nocy bêdê spa³a na dole. Nagle poczu³a siê zmêczona perspektyw¹ ochraniania tych ludzi przed Cooleyem i rz¹dem oraz przed wszêdobylskimi ty-pami wypisuj¹cymi mandaty i donosz¹cymi o naruszeniach porz¹dku. Musia³aby stale mieæ ich na oku i nie wypuszczaæ na ulicê. Nie mieli pojêcia, jak powinni siê zachowywaæ. Nie wiedzieli, w jaki sposób funkcjonuje ten œwiat. I nie wiedzieli, jak blisko krawêdzi przepaœci ona sama balansuje; wybrali sobie niew³aœciw¹ osobê na protektora. Nie, tak czy inaczej, musieli opuœciæ jej dom jeszcze tego ranka. Bêdzie mia³a szczêœcie, je¿eli pozwalaj¹c im zostaæ, nie wpadnie w k³opoty. A ona nigdy nie mia³a szczêœcia. Ch³opcy zbiegli na dó³ i ponownie w³¹czyli telewizor. Usadowili siê po obu stronach Melindy. - Chcesz ogl¹daæ „Dzieñ Przeprowadzki”? - Pewnie - odpar³a dziewczynka. - A co to jest? - Program - wyjaœni³ Ray. - O takim dniu jak dziœ, kiedy wszyscy musz¹ siê przenosiæ; wyj¹tkiem jest sposób, w jaki gwiazdy rz¹du zmieniaj¹ domy - to wygl¹da inaczej, ni¿ my to robimy. - Oni walcz¹ - doda³ Dave. - To jak przygody - ci¹gn¹³ Ray. - Poniewa¿ Ÿli ludzie chc¹ zatrzymaæ swoje domy, bo tam, gdzie mieszkaj¹ gwiazdy rz¹du, jest bardzo mi³o. - Gwiazdy rz¹du? - spyta³ Chaos. - Jak gwiazdy filmu - wyjaœni³a Edie. - To nie jest naprawdê. To znaczy rzeczywiœcie s¹ ludŸmi z rz¹du... - Jak Ian - wtr¹ci³ Ray. - Tak, jak ³an. I oni istotnie przeprowadzali siê dzisiaj, ale ca³a reszta - ich walki oraz mi³oœci - jest fikcyjna. - Czasami naprawdê siê zakochuj¹ - zaprotestowa³ Ray. - Co to znaczy „fikcyjna”? - Melinda zrobi³a wielkie oczy. - Udawana - wyjaœni³ Ray. - Jak przedstawienie - doda³ Dave. - Cooley jest czêœci¹ tego systemu? - chcia³ wiedzieæ Chaos. - Stanowi mniejsz¹ gwiazdê - stwierdzi³a Edie sarkastycznie. - Du¿o mniejsz¹. - Czasami pomaga prezydentowi Kentmanowi - rzek³ Dave. - Uwa¿ajcie - powiedzia³ Ray i wskaza³ palcem na ekran. Przedstawienie by³o w toku. Prezydent Kentman i jego przeœliczna nowa przyjació³ka, czy te¿ sekretarka, ogl¹dali wspania³e wnêtrze ich nowego domu. - Mama jest zakochana w prezydencie Kentmanie - oœwiadczy³ Ray. - Naprawdê? - spyta³a Melinda, spogl¹daj¹c ze zdumieniem na Edie. Ta rozeœmia³a siê. - Nie, nie jestem. Ray zignorowa³ ten protest. - Wszystkie doros³e kobiety kochaj¹ siê w nim - zapewni³ solennie Melindê. - Prawdopodobnie, kiedy uroœniesz, tak¿e siê w nim zakochasz. Albo w tym, kto wówczas bêdzie prezydentem. - Ju¿ jestem doros³a - rzek³a Melinda. - I? - Wydaje mi siê g³upi. Chaos wpatrywa³ siê w ekran, niepomny na obecnoœæ Melindy, Raya i Dave'a. Staraj¹c siê patrzeæ na show ich oczyma, Edie poczu³a siê nagle zawstydzona z powodu tego okropnego przedstawienia. - To œmieci - stwierdzi³a. - Ogl¹damy to, bo nic innego nie ma. Wszystkie te programy rz¹dowe s¹ o tym, jacy oni s¹ wspaniali, jacy bogaci i szczêœliwi, i w ogóle wszystko... A od nas oczekuje siê, ¿e bêdziemy ich podziwiaæ. - Lubisz ten program! - powiedzia³ Ray. Chaos nie odezwa³ siê; po prostu zaj¹³ miejsce na kanapie obok Dave'a i patrzy³. Edie podesz³a, usiad³a za nimi na krzeœle i tak¿e zaczê³a ogl¹daæ program. Czu³a rozgoryczenie, chocia¿ nie umia³a powiedzieæ dlaczego. W porównaniu z kobietami w telewizorze uwa¿a³a siê za bezbarwn¹. Podczas gdy gwiazdy kontynuowa³y swój Dzieñ Przeprowadzki, a skomplikowana linia narracji, któr¹ œledzi³a od lat, rozwija³a siê poma³u, mimo woli da³a siê w to wci¹gn¹æ. Tak naprawdê nie wiedzia³a, ile z prezentowanych wydarzeñ stanowi³o prawdê, a ile nie. Oczywiœcie, ludzie z rz¹du musieli siê przeprowadzaæ; wszyscy musieli. I, rzecz jasna, mieli piêkne domy. Ale czy ca³a reszta, ich zmagania i triumfy, to wszystko mia³oby okazaæ siê k³amstwem? Nie by³a tego pewna, a Cooley nie odpowiedzia³by jej, gdyby zapyta³a. Dobrze, ¿e, przynajmniej na razie, nie pojawi³ siê w tym odcinku i by³a losowi za to wdziêczna. Nie mia³a ochoty go ogl¹daæ. - Popatrz - wyjaœni³ Ray. - Je¿eli masz szczêœcie, dostajesz pracê w rz¹dzie, a wtedy mo¿esz siê wprowadziæ do takiego domu. Mama zawsze musi pracowaæ w jakimœ g³upim sklepie. W³aœciwie nie s³ysz¹c, Melinda skinê³a g³ow¹ z nieobecnym wyrazem twarzy. - Ale raz pracowa³a w telewizji - odezwa³ siê Dave g³osem pe³nym nadziei. - Taaa, kiedy jeszcze mieszka³ z nami tata - doda³ Ray. - Ale gdy odszed³, powiedzieli, ¿e mama ma pecha. Kiedyœ musia³a nawet jeŸdziæ œmieciark¹. - Mylili siê - odezwa³a siê Edie, maj¹c nadzieje, ¿e Chaos s³ucha jej, a nie g³osów z telewizora; z miejsca, w którym siedzia³a, nie mog³a widzieæ jego twarzy. - Gerald by³ moim pechem, przynajmniej ja tak s¹dzê. Zwariowa³. S³ysza³eœ Cooleya - teraz zamieszka³ w windzie. Jest nieszkodliwy i ch³opcy zostaj¹ u niego podczas weekendów. Tak naprawdê, nie jest ca³kiem szalony, ale nie mogê z nim mieszkaæ. Stanowi pewien rodzaj œlepej uliczki. W ka¿dym razie wszystko, co te testy okreœlaj¹, to jedynie twoj¹ podatnoœæ na pech; coœ jakby zbadanie, czy masz we krwi antycia³a, jak s¹dzê. To wcale nie znaczy, ¿e mo¿esz je w koñcu straciæ. I nie straci³am ich, nadal je utrzymujê. Mandaty s¹ brutalnym tego odbiciem. Naprawdê nic nie znacz¹. Co z tego, ¿e twój s¹siad widzi, ¿e nieco póŸniej wychodzisz do pracy albo wyprowadzasz siê z domu? To nie fair zbieraæ za to punkty karne. Ka¿dy pope³nia b³êdy. Pochyli³a siê do przodu. Ray i Dave ogl¹dali telewizjê, ignoruj¹c j¹ ca³kowicie, a Chaos i Melinda zasnêli na kanapie. Byli wyczerpani, to oczywiste, wiêc skorzystali z pierwszej okazji, aby usn¹æ, i Chaos nie s³ysza³ paplaniny Edie. Po programie ch³opcy wyszli na zewn¹trz, chc¹c zapoznaæ siê z nowym otoczeniem, podczas gdy Chaos i Melinda spali na kanapie. Edie posz³a do kuchni i patrzy³a na s³oñce œwiec¹ce przez okno. Okolica by³a wyludniona i brzydka, pe³na cegielni oraz fabryk, ale czu³a zadowolenie z mo¿liwoœci mieszkania poza centrum miasta, z dala od ludzi. Przez kilka dni nie bêdzie musia³a martwiæ siê, ¿e ktoœ wypisze jej upomnienie. Kiedy Ray i Dave wrócili, przygotowa³a im kolacjê, a potem poszli na górê, aby przygotowaæ siê do spania. Byli tak¿e zmêczeni przeprowadzk¹, ale i podnieceni wizyt¹ niezwyk³ych goœci. W ich nowym pokoju wisia³ plakat z niedŸwiedziem i Dave powiedzia³, ¿e to go przera¿a, wiêc Edie zdjê³a poster i schowa³a do szafy. Kiedy wróci³a na dó³, dziewczynka wsta³a, rozgl¹daj¹c siê za ³azienk¹. Edie zaprowadzi³a j¹ na górê i pomog³a zmieniæ tampon. Ma³a, nadal na wpó³ œpi¹ca, nie odzywa³a siê, a kiedy Edie zabra³a j¹ do podwójnego ³ó¿ka w du¿ej sypialni, natychmiast ponownie zasnê³a. Edie zesz³a na dó³ i obudzi³a Chaosa. - Masz ochotê na zupê? - zapyta³a. Skin¹³ g³ow¹. Przynios³a mu miskê zupy, a potem usiad³a i patrzy³a, jak je. - Sk¹d pochodzisz? - spyta³a po chwili. - No có¿, wydaje mi siê, ¿e st¹d, z Kalifornii, Ale mieszka³em w Wyoming. Trudno to sobie przypomnieæ... Skinê³a szybko g³ow¹. Wiedzia³a o tym. - To dlatego tu przyjecha³eœ? - ci¹gnê³a. - ¯eby zrozumieæ? - Mo¿liwe. Z pocz¹tku tylko chcia³em siê wyrwaæ. - Wyrwaæ? - Grz¹z³em... - W innych miejscach jest inaczej? - wiedzia³a, ¿e go popêdza, ale nie mog³a siê powstrzymaæ; chcia³a zadawaæ te Pytania. Spojrza³ jej g³êboko w oczy. - Tak. Zupe³nie inaczej. - Podejrzewa³am to - powiedzia³a niepewna, w jakim stopniu stanowi³o to prawdê. - Ale wszystko, co widzisz i s³yszysz, mówi ci, i¿ wszêdzie jest tak samo. Nawet je¿eli w to nie wierzysz, trudno jest o tym stale pamiêtaæ. - Rozumiem. - A poza tym nie ma znaczenia, co sobie myœlisz, wiesz? To znaczy tu, gdzie mieszkam. Muszê dawaæ sobie radê. - Tak. - Je¿eli byœ zosta³ - co w³aœciwie mia³a na myœli? - Cooley opowie ci wszystko o moim pechu. Ale to nie jest takie proste, jak on twierdzi. - Nie obchodzi mnie pech - uœmiechn¹³ siê. Podci¹gnê³a nogi na kanapê i wziê³a g³êboki oddech. To w³aœnie pragnê³a us³yszeæ - ¿e jej pech nie ma dla niego znaczenia. On - Chaos - by³ jak antidotum, jak promyk czegoœ; stanowi³ pêkniêcie, co prawda ma³e, w spójnej, wspania³ej wizji œwiata wed³ug Cooleya. - Melinda - powiedzia³a. - Ona jest... - Tylko podró¿uje ze mn¹. Porzuci³a rodziców. - Nie o to mi chodzi. Mam na myœli jej sierœæ. Teraz to on wygl¹da³ na zak³opotanego. - By³a wojna - wyjaœni³ cicho. - Zmieni³a mnóstwo rzeczy, tak¿e w Wyoming. - Wojna? - Wszyscy pamiêtaj¹jak¹œ katastrofê. Ale ró¿n¹ w ró¿nych miejscach. - Dlaczego? - Nie wiem. Ludzie... - potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Ludzie? - Robi¹ wszystko inaczej. Jak ci w telewizji... - Prezydent Kentman i rz¹d? - Tak. - Nienawidzê ich - przysunê³a siê bli¿ej do niego, myœl¹c o wojnie. Czy gdzie indziej mo¿e byæ gorzej? Mo¿e w³aœciwie mia³a szczêœcie? - Ale ty - trzyma³a teraz jego rêkê - uciek³eœ. Wyrwa³eœ siê. Zaœmia³ siê cicho. - Raczej utkn¹³em tutaj. - Czemu siê œmiejesz? - Nie œmiejê siê. - Mo¿e powinieneœ zostaæ. Czy by³o b³êdem lubiæ go, „Chaosa”, przypomnia³a sobie, chocia¿ nadal nie wypowiedzia³a na g³os jego imienia, skoro coœ dla niej znaczy³? Mia³ mi³e oczy. - Chaos - powiedzia³a, oswajaj¹c siê z brzmieniem jego imienia; a potem jeszcze raz. - Chaos? Odpowiedzi¹ okaza³ siê poca³unek, który z³o¿y³ na jej ustach. Poca³owa³ j¹ ponownie. Delikatnie zdjê³a z jego kolan pust¹ miskê po zupie i odstawi³a na pod³ogê. - Ju¿ bardzo dawno... - Podobnie jak z piwem? - spyta³a rozbawiona. - Nie to mia³em na myœli... - wyszed³em z wprawy. - W porz¹dku. - Tak - rozeœmia³ siê znowu, co teraz jej siê spodoba³o. - Okay. - Je¿eli jesteœ zmêczony... - Nie. Ca³owali siê i wkrótce podniós³ jej bluzkê oraz stanik, zwijaj¹c je w precel pod ramionami i wystawiaj¹c jej piersi nach³odne powietrze. Ukry³a biust, przysuwaj¹c siê bli¿ej, podci¹gaj¹c w górê jego koszulê i przytulaj¹c siê do jego torsu. Dotyka³ jej nieco gwa³townie i zarazem tak, jakby by³ zdziwiony. Tej nocy, œpi¹c w ramionach Chaosa, œni³a o nim. Tak szybko, pomyœla³a, kiedy siê obudzi³a. By³ to sen pe³en zazdroœci. Mieszka³ z inn¹ kobiet¹ w stoj¹cym wœród drzew domu. Naprawdê w nim mieszka³, a nie przebywa³ tylko przez kilka dni. Dom nale¿a³ do niego; pozna³a to ze sposobu, w jaki porusza³ siê po pokojach, w jaki dotyka³ ró¿nych przedmiotów; stanowi³y jego w³asnoœæ. Dziwne, gdy¿ z tego, ¿e zostawi³ swój samochód na autostradzie, przywêdrowa³ do jej domu i bezceremonialnie otworzy³ lodówkê, nie wynika³o, ¿e rozumie, co to jest prawo w³asnoœci. Ale tamten dom nale¿a³ do niego. By³a o to zazdrosna, jak i o inne rzeczy - o przebywanie z nieznajom¹, piêkn¹ kobiet¹. Zazdroœci³a tak¿e odosobnienia domu, stoj¹cego samotnie pomiêdzy drzewami. Nie zauwa¿y³a tam ¿adnych dzieci. Tylko drzewa i woda. Kiedy nastêpnego ranka zastanawia³a siê nad tym snem, czu³a siê g³êboko zawstydzona. Na kanapie by³o im za ciasno, wiêc Edie zakrad³a siê na górê, by przespaæ siê przed œwitem na podwójnym ³ó¿ku obok Melindy. Chaosa obudzi³y dochodz¹ce z kuchni odg³osy. Poszed³ tam i znalaz³ wszystkich jedz¹cych œniadanie. Edie szybko wsta³a, zaczerpnê³a chochl¹ owsianki i postawi³a miskê przed Chaosem. Uœmiechnê³a siê do niego nerwowo, a Melinda spojrza³a z wœciek³oœci¹. Po œniadaniu Ray i Dave poprosili Melindê, aby wysz³a z nimi na zewn¹trz. Edie sta³a przy zlewie i my³a naczynia. - Nie mamy w domu wystarczaj¹cej iloœci jedzenia - odezwa³a siê niespokojnie, zwrócona do niego plecami. - To znaczy teraz, z tob¹ i Melinda... Upuœci³a talerz, który rozbi³ siê na wy³o¿onej p³ytkami pod³odze, i zaczê³a pospiesznie szukaæ szczotki, ale nie mog³a jej znaleŸæ. - Ludzie pozostawiaj¹ domy w okropnym stanie... Zrozumia³, ¿e czeka na jakiœ znak z jego strony, podszed³ wiêc do niej i delikatnie uj¹³ j¹ za kibiæ. By³a to jedyna rzecz, która nie wyda³a mu siê arogancka czy nienaturalna. Uspokoi³a siê pod jego dotkniêciem. - Ta noc by³a wspania³a - powiedzia³a, zaskakuj¹c go bezpoœrednioœci¹. - Dla mnie tak¿e - odpar³. - Zapomnia³am o tym miejscu, o lanie i o jego bzdurach na temat szczêœcia. - To dobrze. Nie wiedzia³, czy powinien jej wyznaæ, ¿e dla niego ta noc okaza³a siê po¿yteczna, poniewa¿ pomog³a mu przypomnieæ pewne rzeczy. Chaos nie pamiêta³ z poprzednich czasów seksu z rzeczywist¹ kobiet¹. Nawet jego fantazje na ten temat, zanim nie nast¹pi³a seria snów o Gwen, by³y bardzo niejasne. Teraz wreszcie siê w tym odnalaz³. Nie miesza³ ze sob¹ Edie i Gwen. Ale, byæ mo¿e, sny o Gwen pomog³y mu po¿¹daæ Edie; pomog³y mu przypomnieæ sobie, jak to jest byæ z kobiet¹. Powstrzyma³ siê jednak przed g³êbsz¹ analiz¹. Edie mog³aby spostrzec, ¿e jest zmieszany. Wpakowali siê wszyscy do samochodu i pojechali do miasta, do Vacaville Mall. Widziane po drodze samochody by³y starszymi modelami, napêdzanymi benzyn¹, jak w Wyoming. Tak¿e budynki stanowi³y nietkniêt¹ wersjê zrujnowanego krajobrazu miejskiego Ma³ej Ameryki i Hatfork. Chaos nie wiedzia³, co to znaczy. Mia³ wra¿enie, ¿e podró¿owa³ w czasie. Centrum handlowe zosta³o opanowane przez dwie odmienne populacje. Doros³ych, którzy t³oczyli siê nerwowo, parami lub samotnie, pozdrawiali siê zdawkowo lub nie zwracali na siebie uwagi, oraz przez dzieci, które biega³y, œmiej¹c siê i rozmawiaj¹c ze sob¹. Ray i Dave sprawiali wra¿enie, ¿e znaj¹ prawie ka¿dego w ich wieku. Melinda popêdzi³a za nimi, naœladuj¹c ich rozmowy, i wyci¹ga³a rêkê. kiedy j¹ przedstawiali, natomiast wystawia³a jêzyk, gdy ktoœ wyœmiewa³ jej futro. Edie stara³a siê z pocz¹tku trzymaæ ich przy sobie, ale potem posz³a na kompromis z Rayem, który obieca³ przyprowadziæ póŸniej ca³¹ trójkê do auta. Dzieciaki zaraz zniknê³y. - Widzisz te sklepy? - spyta³a Edie, kiedy zostali sami; wskaza³a na drogeriê, stoisko z gazetami, fryzjera i sklep ¿elazny. - Pracowa³am w ka¿dym z nich. Wygl¹da³a na zadowolon¹, ¿e mog³a mu je pokazaæ. Nie zapyta³, dlaczego by³a zatrudniona w tylu ró¿nych miejscach ani co robi teraz. - Nie wiem, czy kiedykolwiek pracowa³em w sklepie - stwierdzi³ sucho. - To musi byæ dziwne, tak niczego nie byæ pewnym. Chaos poszed³ za ni¹ do supermarketu i pcha³ wózek, podczas gdy ona nape³nia³a go towarami. ¯aden z produktów nie by³ znanej mu marki. Chaos podniós³ paczkê kaszy i pokaza³ j¹ Edie. - Kto to jest? - spyta³, wskazuj¹c na widniej¹ce na opakowaniu zdjêcie. Fotografia przedstawia³a twarz, któr¹ z trudem rozpoznawa³. - SandraTurfington. Pamiêtasz, wczoraj wieczorem wystêpowa³a w telewizji. - Produkuje kaszê? - Wszystkie towary firmowane s¹ przez gwiazdy rz¹du. Dobieg³a ich jakaœ melodia, coœ zaaran¿owanego na skrzypce, co -jak mu siê zdawa³o - rozpozna³. Zapyta³ o to Edie, ale jej dziwaczna, zdawkowa odpowiedŸ brzmia³a: - Muzak. ZawieŸli zakupy do samochodu i w³adowali je do baga¿nika. Na parkingu znajdowa³o siê pe³no dzieci, ale nie znaleŸli wœród nich Raya, Dave'a i Melindy. - Nie ma poœpiechu - stwierdzi³ Chaos. - Wiem, gdzie mog¹ byæ - powiedzia³a Edie. - Równie dobrze mo¿emy siê tam przejœæ. Poszed³ pos³usznie za ni¹. Bycie jej cieniem okaza³o siê niedorzecznie mi³e; jakby zapomnia³, ¿e wcale nie robi¹ tego od lat. Mog³a byæ to jakaœ wersja efektu Kellogga, pomyœla³. Dzieci siedzia³y na niskim parapecie witryny wystawowej, pe³nej s³odyczy i czasopism, obracaj¹c kartki komiksów. Zdjêcia na ok³adkach, zapowiadaj¹ce artyku³y wewn¹trz numerów, traktowa³y o telewizji i rz¹dzie, nawet je¿eli znajdowa³y siê w takich magazynach jak „Time”, „Rolling Stone” czy „Playboy”, które Chaos pamiêta³ z przesz³oœci. Nic nie nawi¹zywa³o do czegokolwiek, co dzia³oby siê poza Vacaville. Dave poci¹gn¹³ matkê za rêkaw i pokaza³ jej, co czyta - pe³n¹ przemocy historyjkê obrazkow¹ z ³anem Cooleyem w roli g³ównej. - Mówi³am ci, ¿ebyœ mu tego nie dawa³ - powiedzia³a Edie. - Powinieneœ to ju¿ wiedzieæ, Ray, jesteœ starszy. Wyrwa³a pisemko z r¹k Dave'a. - Mogê to zobaczyæ? - spyta³ Chaos. Edie spiorunowa³a go wzrokiem. - Niewa¿ne. Pojechali do domu. Melinda siedzia³a z ty³u, z Dave'em i Rayem, wynios³a, nagle w swoim ¿ywiole. Opowiada³a im o Hatfork i jej wczeœniejszym ¿yciu na pustyni; wyjaœni³a ch³opcom, dlaczego programy telewizyjne, które ogl¹daj¹, uwa¿a za g³upie - wed³ug niej nie s¹ one prawdziwe; powiedzia³a im, jak rzeczy bêd¹ siê mia³y, „gdy dorosn¹”. Chaos zauwa¿y³, ¿e obecnoœæ ch³opców uspokoi³a j¹. Przy nim nie mog³a siê powstrzymaæ przed ci¹g³ym udowadnianiem, ¿e jest doros³a. Nawet teraz, przy ca³ej swej wylewnoœci, zdawa³a siê obra¿ona na niego. Od zesz³ej nocy nie zwraca³a siê do Chaosa bezpoœrednio ani nie patrzy³a mu w oczy. Kiedy wypakowali zakupy z auta i zanieœli je do kuchni, Edie posz³a na górê, a ch³opcy w³¹czyli telewizor. Chaos zosta³ na chwilê sam na sam z Melinda. - O co chodzi? - spyta³. - Nie podoba ci siê, ¿e jestem z ni¹? - Nie obchodzi mnie to - odpar³a wzgardliwym tonem. - Tylko to, ¿e ci¹gle œnisz o tamtej. A tego nie lubiê. Powiedziawszy to, odwróci³a siê i czmychnê³a do living roomu, do³¹czaj¹c do ch³opców przed telewizorem. Chaosowi nadal z trudem przychodzi³o uwierzyæ, ¿e mo¿e emitowaæ swoje sny. Czy naprawdê by³ taki jak Kellogg? Czy zawsze ju¿ bêdzie nadawa³ swoje marzenia senne? Tutaj, w Vacaville, sta³ siê œwiadom swej wczeœniejszej osobowoœci, wspomnieñ z Hatfork i podró¿y na zachód. Czu³ z tego powodu pewn¹ dumê. Chcia³ wierzyæ, ¿e sta³ siê silniejszy, ¿e rozwin¹³ w sobie odpornoœæ na lokalne efekty - i Vacaville w oczywisty sposób mia³o swój udzia³ w tych zmianach. Chaos nie pamiêta³ zbyt wiele, ale wiedzia³, ¿e ludzie nie powinni przeprowadzaæ siê dwa razy na tydzieñ ani codziennie zmieniaæ pracy. Czy te¿ poddawaæ siê testom szczêœcia. Z drugiej strony, tutejszy efekt wydawa³ siê s³abszy. Miejscowy ekwiwalent czy to Kellogga, czy Elaine - gwiazdy rz¹du - zamiast nawiedzaæ cudze sny, ¿yli w mediach. Zawsze mo¿na by³o wy³¹czyæ telewizor. Odzyskanie œwiadomoœci dawnego „ja” móg³ zawdziêczaæ lokalnie panuj¹cym warunkom. Edie wróci³a na dó³. - Chcesz siê zobaczyæ z Geraldem? - spyta³a. - No có¿, pewnie... - Mam mu podrzuciæ ch³opców na weekend - wyjaœni³a. - Nie musisz tam iœæ. - Nie, chcia³bym, tylko... - Tak? - Melinda bêdzie têskniæ za nimi. Uœmiechnê³a siê, ale nic nie powiedzia³a. - Gerald rezyduje w budynku Eastman-Merrill - wyjaœnia³a Edie w czasie drogi. - Mieszka³ tam wczeœniej. Kiedy siê rozstaliœmy, prze¿y³ rodzaj za³amania nerwowego i ukry³ siê w nim. Myœla³, ¿e bêdzie móg³ wróciæ do tego, co by³o przedtem, czy coœ w tym rodzaju. Cooley pomóg³ mu dostaæ specjalne zezwolenie na przebywanie tam na sta³e. W innym wypadku Gerald musia³by iœæ do obozu dla pechowców. - Dlaczego Cooley mówi³ o windzie? - zapyta³ Chaos. - Gerald nadal czuje przymus przeprowadzania siê w ka¿d¹ œrodê i sobotê, ale boi siê opuœciæ budynek Eastman-Merrill. Trzyma wiêc swoje ³ó¿ko, ubrania i wszystkie rzeczy w windzie... - W Dzieñ Przeprowadzki zmienia piêtra - powiedzia³ z tylnego siedzenia Ray. Edie skinê³a g³ow¹, patrz¹c ponuro przed siebie. - To œmieszne - doda³ rozbawiony Dave. Budynek Eastman-Merrill okaza³ siê opuszczonym biurowcem, stoj¹cym w œrodku dawnego centrum Vacaville. Jego otoczenie sk³ada³o siê z zabitych deskami okien wystawowych zamkniêtych sklepów. W porównaniu z dzielnicami mieszkalnymi wygl¹da³o to na miasto duchów. Edie mia³a klucz do bocznych drzwi i wprowadzi³a ich tamtêdy do œrodka, a potem poszli przez olbrzymi pusty hali do wind. Ray pobieg³ naprzód i nacisn¹³ guzik z napisem W GÓRÊ. Drzwi windy otworzy³y siê, ukazuj¹c chudego, bladego mê¿czyznê w wieku Edie, ale z siwiej¹cymi w³osami, siedz¹cego prosto na ³ó¿ku i coœ czytaj¹cego. Mia³ na sobie pi¿amê oraz czarne, ciê¿kie buty, a z górnej kieszonki bluzy wystawa³ mu szereg o³ówków oraz szczoteczek do zêbów. Winda by³a pe³na rozchwierutanych pó³ek, wy³adowanych ubraniami, ksi¹¿kami oraz pustymi butelkami i puszkami. - Gerald, to s¹ Chaos i Melinda, moi przyjaciele. - Czeœæ - powiedzia³ tamten uprzejmie. - Czy ja was znam? - Oni dopiero co przyjechali - wyjaœni³a Edie. - Ach tak - Gerald uœmiechn¹³ siê ³agodnie. - Z... Chaos otworzy³ usta, aby odpowiedzieæ, ale Edie uprzedzi³a go. - Ze wschodu. - No có¿, to mi³o, mi³o. Mogê was poczêstowaæ drinkiem... Ch³opcy wdrapali siê ju¿ na ³ó¿ko ojca. Dla stoj¹cych zosta³o niewiele miejsca. - Nie bêdziemy d³ugo - zapewni³a Edie. Pakunek z zakupami, który przynios³a, po³o¿y³a na krawêdzi ³ó¿ka. Drzwi windy zaczê³y siê zamykaæ, ale powstrzyma³a je ³okciem, naciskaj¹c nastêpnie na guzik bezpieczeñstwa. - Widzia³em siê z panem Cooleyem - rzek³ Gerald. - Przyszed³, ¿eby zobaczyæ, jak mi leci. Rozmawialiœmy o ch³opcach. - Tak? - spyta³a Edie niecierpliwie. - Bardzo siê o ciebie martwi, Edie. Mówi, ¿e masz k³opoty ze swoim szczêœciem... - To s¹ moje k³opoty - odpar³a. - S¹dzê, ¿e troszczy siê o ciebie - ci¹gn¹³ Gerald. - Z pewnoœci¹ interesuje siê losem malców. - Wiem - przyzna³a Edie. - Pos³uchaj, Gerald, zobaczymy siê w niedzielê. Bawcie siê dobrze. - Tak, oczywiœcie - oczy Geralda zdawa³y siê zachodziæ mg³¹. - Edie, czy zamierzasz poœlubiæ pana Cooleya? - Nie, Geraldzie. - Nie mówiê, ¿e mia³bym coœ przeciwko temu - powiedzia³ szybko. - Nie chcia³bym, ¿ebyœ tak myœla³a. - Nie myœlê, Geraldzie. Ale i tak bym go nie poœlubi³a. Do zobaczenia. - To bardzo wa¿ny cz³owiek - stwierdzi³. - On wiele dla ciebie zrobi³, prawda? - To nie ma znaczenia. Do widzenia, Geraldzie. - Edie... - Tak? - Nie ma do mnie ¿adnej poczty? - Nie. Ze sposobu, w jaki to powiedzia³a, Chaos wywnioskowa³, ¿e w Vacaville od bardzo dawna nie dostarcza siê ¿adnej korespondencji. - Oczywiœcie - rzek³ Gerald niejasno. - No có¿... Pomacha³ im rêk¹, a ch³opcy przy³¹czyli siê do tego. Edie pozwoli³a, by drzwi windy zamknê³y siê. - Bo¿e, jak on mnie zez³oœci³ - powiedzia³a chwilê póŸniej, kiedy znaleŸli siê z powrotem na ulicy. - Jest dziwny - odezwa³a siê Melinda ze wspó³czuciem- To wszystko. Wziê³a Edie za rêkê, jakby pragn¹c wype³niæ powsta³¹ po ch³opcach lukê. - Tutaj jest mnóstwo dziwnych ludzi. Chaos bez s³owa usiad³ na miejscu obok kierowcy. Widok Geralda, zamkniêtego w windzie, zmusi³ go do pomyœlenia, po raz pierwszy odk¹d przyby³ do Vacaville, o oœwietlonej œwiecami kabinie projekcyjnej w Hatfork, jego ma³ym œwiecie. Poza tym by³ zazdrosny o Cooleya. Nie rozumia³, co by³o miêdzy Edie a tym cz³owiekiem z rz¹du, ale wiedzia³ wystarczaj¹co du¿o, aby poczuæ zawiœæ. Do domu zajechali w milczeniu. Tego wieczoru wszystko sz³o nie tak. Melinda nudzi³a siê bez ch³opców. Kiedy w³¹czy³a telewizor, Chaos usi³owa³ ogl¹daæ program, ale bez komentarzy Raya i autentycznego zaanga¿owania Dave'a, œledz¹cego akcjê zach³annymi oczyma, to nie by³o ju¿ to samo. Siedzieli z Edie obok siebie na kanapie, ale zdawa³o mu siê, ¿e jest milion mil st¹d, oddzielony od niej gmatwanin¹ jego zazdroœci oraz zawstydzenia z powodu snu o Gwen. Edie wydawa³a siê spiêta, jakby zmartwiona tym, gdzie Chaos bêdzie spa³ tej nocy. Chaos chcia³, aby pobyli trochê sami, ale zamiast tego czeka³a go nie zapowiedziana wizyta Cooleya, który wszed³ do living roomu. - Idê na górê - powiedzia³a Melinda w chwili, gdy tylko Ian wkroczy³ do pokoju. - Nie dasz mi chwili spokoju? - spyta³a Edie. - A po co ci spokój? - odpar³ Cooley, zdejmuj¹c marynarkê i przerzucaj¹c j¹ przez oparcie kanapy. - Przyszed³em pogadaæ z Chaosem. - Dobra, nie s¹dzê, ¿ebym chcia³a ciê ogl¹daæ dziœ wieczorem - stwierdzi³a. - Nie zaprasza³am ciê. - Daj spokój. Edie - g³os mia³ spokojny. - Wiesz, ¿e ja nie potrzebujê zaproszenia. Dlaczego muszê to mówiæ? - Lubisz stwarzaæ pozory, ¿e jesteœ moim przyjacielem - odrzek³a z gorycz¹. Cooley wygl¹da³, jakby stwierdzenie Edie zabola³o go czy ubod³o, ale szybko nad tym zapanowa³ i zwróci³ siê do Chaosa. - Œledzenie jej postêpów to moja praca, bez wzglêdu na to, czy chce to przyznaæ czy nie - westchn¹³. - Dlatego te¿ jestem odpowiedzialny za to, abyœ spróbowa³ zrozumieæ, w co siê pakujesz. - Pakuje siê w... - zaczê³a Edie. - Pakujesz Edie w k³opoty - ci¹gn¹³ Cooley, ignoruj¹c j¹. - Nie wiem, sk¹d siê tu wzi¹³eœ, ale nie jesteœ niczyim kuzynem. Je¿eli zamierzasz zainstalowaæ siê w Vacaville, mo¿emy o tym pogadaæ. Ale zabra³eœ siê do tego z niew³aœciwej strony. - Ian zamierza ciê ostrzec, ¿e pech jest zaraŸliwy - rzek³a Edie pospiesznie, jakby chcia³a odebraæ Cooleyowi punkt, mówi¹c to pierwsza. - Bêdzie siê stara³ ciê nastraszyæ. Wszystko, co powie, ma na celu przekonanie ciê, ¿e przebywaj¹c ze mn¹ pod jednym dachem, znajdujesz siê w œmiertelnym niebezpieczeñstwie. Ma to nas rozdzieliæ. - Edie - powiedzia³ Cooley ostrzegawczo. - Muszê siê napiæ - stwierdzi³a. - Ktoœ jeszcze? - Napijê siê piwa - rzek³ Cooley; jego niedawne zachowanie z zabawy w „policjantów i z³odziei” ulotni³o siê bez œladu. Chaos zrozumia³, ¿e wszystko, czego ten facet chce, to byæ mile widzianym w tym domu. - Piwo - powtórzy³ jak echo. - Pewnie. - Si¹dŸmy - powiedzia³ Cooley i usiad³ na kanapie; Edie wysz³a do kuchni. - Nie wiem, jak dalece orientujesz siê w sytuacji Edie, Chaos, ale nie jest ona dobra. Osi¹gnê³a najni¿szy wskaŸnik procentowy - a tak naprawdê to oznacza, ¿e nie zaliczy³a testu. Nie umiemy stwierdziæ ostatecznie, jak wielki jest pech twojej przyjació³ki, ale mogê powiedziedzieæ, ¿e osiemdziesi¹t piêæ procent ludzi, którzy maj¹ równie niskie wynikii skoñczy³o w oœrodkach przystosowawczych. Nie dlatego, ¿e ich do tego zmusiliœmy - co zamierza³a ci przed chwil¹ powiedzieæ - ale dlatego, ¿e wyczerpali swoje mo¿liwoœci. Wróci³a Edie i wrêczy³a im po szklance piwa. Wczeœniej kiedy czêstowa³a Chaosa, da³a mu butelkê. Chcia³a zrobiæ wra¿enie na Cooleyu? Z³y znak. Cooley siorbn¹³ piwa i ci¹gn¹³ dalej: - Co wiêcej, ba³agan, jaki pozostawiaj¹ po sobie ci staczaj¹cy siê ludzie, kosztuje ten kraj ka¿dego roku miliony - na skutek powodowania zniszczeñ, straconych pensji i temu podobnych rzeczy. Oto, dlaczego musimy ich wy³awiaæ. - Wywozisz ludzi do obozów - powiedzia³a Edie gwa³townie - a potem nazywasz to statystyk¹. Zwróci³a siê do Chaosa. - Popatrz tylko, co on robi. Za ka¿dym razem, kiedy poddajê siê testowi, przeœladuje mnie jak pies goñczy. A sam przyznaje, ¿e nawet nie wiedz¹, co oznaczaj¹ jego wyniki! - To test naukowy - stwierdzi³ Cooley, uœmiechaj¹c siê. - Mówi nam to, co powinniœmy wiedzieæ na temat twojej przysz³oœci. - Ustalisz moj¹ przysz³oœæ, je¿eli wreszcie sobie pójdziesz - odrzek³a. - To samospe³niaj¹ce siê proroctwo. Mówisz o braku szczêœcia, a sam jesteœ najgorsz¹ rzecz¹, jaka mi siê przytrafi³a. - Wiesz, ¿e to nieprawda. - On chce, ¿eby mi by³o przykro z powodu Geralda - powiedzia³a. - Szaleñstwo Geralda ma byæ przypuszczalnie spowodowane przez przeœladuj¹cy mnie „pech”. - Edie ma najgorszy rodzaj pecha - wyjaœni³ Cooley. - Na szczêœcie, jest dosyæ rzadki. Osi¹gaj¹c odpowiedni poziom, ujawnia w otaczaj¹cych ludziach to, co jest w nich ukryte. Ona zawsze jest w oku cyklonu. - Niestety - stwierdzi³a Edie z sarkazmem - nie potrafiê sprowadziæ niepowodzenia na lana. Jeszcze nie. Chaos ³ykn¹³ piwa i zastanowi³ siê. Miêdzy tymi ludŸmi istnia³a za¿y³oœæ tego rodzaju, ¿e jej szamotanina nie wydawa³a niczym innym jak gr¹, flirtem. A mo¿e myli³ siê, traktuj¹c to zbyt Powa¿nie? To jest ich œwiat, przypomnia³ sobie. - Okay - rzek³ Cooley. - Zapomnijmy na chwilê o szczêœciu Edie. Pogadajmy o twoim. - Moim? - spyta³ Chaos. - Taaa... Myœla³eœ ju¿ o poddaniu siê testowi? Im wczeœniej, tym lepiej. - Nie mam szczêœcia - powiedzia³ Chaos. - Ani pecha. Idê, dok¹d idê, i robiê to, co robiê. Szczêœcie nie ma z tym nic wspólnego. Cooley rozeœmia³ siê. - Cudownie! Lecz nauka mówi nam, i¿ szczêœcie jest wszêdzie - czy zdajemy sobie z tego sprawê czy nie. I obawiam siê, ¿e w twoim przypadku widzê pewne oznaki niepowodzenia. Nawet nie tak bardzo ukryte, jak w niektórych rozwiniêtych przypadkach, nie zauwa¿onych z powodu braku kontekstu. Nie, pomyœla³ Chaos, nie poddam siê tak ³atwo lokalnemu nonsensowi. Cooley kontynuowa³ swoj¹ myœl. - Zastanawiam siê, czy mo¿esz sobie pozwoliæ na pogorszenie swej sytuacji siedzeniem w przytulnym gniazdku z Edie? - Wybaczcie - odezwa³a siê Edie, wstaj¹c. - Robi mi siê niedobrze. - Co w³aœciwie o mnie wiesz? - spyta³ Chaos. - No có¿, zobaczmy - na twarzy Cooleya ukaza³ siê nad wyraz szeroki uœmiech. - Po pierwsze, jest samochód, który zostawi³eœ na autostradzie. Przypadkowo nie dzia³aj¹cy samochód. Dok¹d byœ nim zajecha³? Kiepska sprawa, jeœli chodzi o to, dlaczego przesta³ dzia³aæ. Powiedzia³bym, ¿e straciæ w ten sposób auto to naprawdê pech, albo i naukowy cud. A potem ta twoja biedna, zeszpecona dziewczynka; chocia¿, przyznajê, ca³kiem dobrze to znosi, jeœli wzi¹æ pod uwagê wszystkie okolicznoœci. A wreszcie i twoje imiê. Chaos. Nie jest prawdziwe? - S¹dzê, ¿e nie. - I nie pamiêtasz tego prawdziwego, co? - Nie. - Nie pamiêta swego imienia - w moim senniku oznacza to pech. Ale jest wiêcej rzeczy, jakich nie pamiêtasz, pochodz¹cych ze snu. Kobieta, o któr¹ siê martwisz. Chaos drgn¹³. Czyjego sny wyciekaj¹ a¿ tak daleko? Unika³ wzroku Edie. - Mam ci¹gn¹æ dalej? - spyta³ retorycznie Cooley. - Moim zdaniem przyby³eœ z tak popierdolonego miejsca, ¿e wszystkie swoje problemy traktujesz jako coœ normalnego. S¹ takie okolice daleko st¹d. Chaos milcza³. - Uwa¿am, ¿e wyrazi³em siê jasno. Oczywiœcie, jedn¹ z twoich najbardziej pechowych œcie¿ek, chocia¿ jeszcze o tym nie wiesz, stanowi ta, która przywiod³a ciê do Edie. To najwiêkszy niefart, jaki mo¿esz sobie wyobraziæ. Nie macie sobie do zaoferowania nic oprócz k³opotów. - Rzygaæ mi siê chce - rzek³a Edie i wysz³a do kuchni. - Nie twierdzê, ¿e nie wolno ci tu zamieszkaæ. IdŸ na test. Mam wra¿enie, ¿e go zdasz; przynajmniej na tyle pomyœlnie, aby tu zostaæ. Wasze indywidualne pechy s¹ niebezpieczne tylko wtedy, gdy siê po³¹cz¹. Chcesz Edie. Chaosa kusi³o, ¿eby to powiedzieæ. Je¿eli to pech, to tak samo mój, jak i twój. - Nie wierzê w szczêœcie - powiedzia³ g³oœno. - Nie? - Cooley wsta³ i podniós³ marynarkê, przybieraj¹c boleœciwy wyraz twarzy. - Powiedzia³a ci o Davie? - Co? - Chaos poczu³ zmieszanie. - Co z nim? - Zapytaj j¹. - Co... - Pogadamy póŸniej. Trzymaj siê. Cooley wyszed³ poœpiesznie. Chaos s³ysza³, jak uruchamia silnik samochodu, a potem z warkotem odje¿d¿a w noc. Kiedy dŸwiêk zamar³ w oddali, w domu sta³o siê bardzo cicho. Znalaz³ Edie w kuchni; siedzia³a za sto³em ze skrzy¿owanymi na piersiach ramionami i z zadart¹ g³ow¹ wpatrywa³a siê w sufit. - Jest coœ, co powinnam ci powiedzieæ - rzek³a po chwili. - To pozwoli ci wyrobiæ sobie pogl¹d na lana. - Mów. - Przychodzi³ do mnie w czasie tego ca³ego zamieszania. Mówi³, ¿e je¿eli by³abym z nim... to moje sprawy nie potoczy³yby siê tak Ÿle. - Mogê to sobie wyobraziæ - mrukn¹³ Chaos. - Jest bardzo pewny swego powodzenia. Twierdzi, ¿e to, co dostaje w departamencie szczêœcia, pokryje z nadwy¿k¹ wszystko, czego mnie brakuje. To s¹ jego w³asne s³owa. Mówi, ¿e za ka¿dym razem, kiedy poddaje siê testowi, osi¹ga coraz lepsze wyniki. - Ale mimo to nie chcesz go? - Nienawidzê tego dupka. Chaos widzia³, ¿e tak naprawdê by³o to nieco bardziej skomplikowane. Chcia³a nienawidziæ Cooleya, ale tak do koñca nie potrafi³a. Przypomnia³o mu to jego relacjê z Kelloggiem. Nie macie sobie do zaoferowania nic oprócz k³opotów, powiedzia³ Cooley. I prawdopodobnie mia³ racjê, ale nie z powodu szczêœcia czy jego braku. Chaos nie móg³ tutaj zostaæ i pozwoliæ, aby miejscowe problemy zapuœci³y w nim korzenie. Ale, w takim razie, jak móg³by pomóc Edie odzyskaæ powodzenie? Co móg³ zaproponowaæ kobiecie, której problemu nie potrafi³ nawet powa¿nie potraktowaæ? Jeœli chodzi³o o niego samego, to nie by³ pewien, czy mia³ problemy; w ka¿dym razie nie w tym sensie. W jego ¿yciu by³o zbyt wiele luk. To œwiat by³ w tarapatach, a on tylko ich doœwiadcza³. A mo¿e to Gwen stanowi³a jego podstawowy k³opot? Towarzyszy³a mu wszêdzie, bez wzglêdu na to, ile granic przekroczy³. Ale w sprawie Gwen Edie raczej nie mog³aby mu pomóc. - Powiedzia³ mi, ¿ebym zapyta³ ciê o Dave'a - przypomnia³ sobie. - Wiedzia³am - stwierdzi³a cicho. - Co mia³ na myœli? Westchnê³a. - Dave jest chory. - Chory? - Na nerki. Urodzi³ siê z defektem. Jakiœ rok temu przesta³y pracowaæ. Jego ojciec da³ mu jedn¹; musia³ to byæ dawca blisko spokrewniony - ja, Ray lub Gerald. Teraz obaj maj¹ tylko po jednej nerce. Jednak nie ma w tym nic niezwyk³ego. Takie rzeczy siê zdarzaj¹. Chaos podszed³ i po³o¿y³ d³oñ na jej szyi. - Chce ciê przekonaæ, ¿e stanie ci siê coœ z³ego, gdybyœ ze mn¹ zosta³ - stwierdzi³a. - Jak Geraldowi lub Dave'owi. - Jest zazdrosny. Skinê³a g³ow¹. - Nie obchodzi mnie to. Mo¿e nadal mnie drêczyæ, je¿eli chce, tak d³ugo, dopóki nie zostanê odes³ana do obozu dla pozbawionych szczêœcia. To okropne miejsce. Wszyscy poruszaj¹ siê bardzo ostro¿nie, ca³y czas rozmyœlaj¹c, kto nagle potknie siê o w³asne nogi lub zad³awi kanapk¹. Zabi³abym siê. - Tak nie bêdzie - powiedzia³ Chaos. - Nie pójdziesz tam. Zastanowi³ siê, co mia³ na myœli. Zasnêli razem na sofie, tak siê uk³adaj¹c, ¿e w¹skie poduchy im nie przeszkadza³y, ale przed œwitem Chaosa obudzi³ ha³asuj¹cy na zewn¹trz domu motocykl. Pokój p³on¹³ ¿ó³tym œwiat³em. Podniós³ g³owê i nas³uchiwa³ przez chwilê, podczas gdy silnik zawy³ i zaraz zamar³. Zamkn¹³ ponownie oczy i przytuli³ twarz do w³osów Edie. Us³ysza³ kroki na werandzie. Ktoœ cicho zapuka³ do drzwi. Wsta³ i wœlizn¹³ siê w ubranie, myœl¹c: czy to mój pech czy jej? Otworzy³ drzwi i poczu³ zapach dymu z papierosa. S³oñce wznios³o siê w³aœnie ponad dach stoj¹cej po drugiej stronie ulicy fabryczki, a rozci¹gaj¹ce siê za ni¹ niskie wzgórza skrywa³a mg³a. Na skraju werandy, zwrócony plecami do drzwi, siedzia³ jakiœ cz³owiek w czarnej skórzanej kurtce i jaskrawoczerwonym motocyklowym kasku na g³owie. Mê¿czyzna rzuci³ niedopa³ek na pokryty ros¹ trawnik i odwróci³ g³owê. - Czeœæ, Everett - powiedzia³. - Obudzi³em ciê? - Billy - rzek³ Chaos; nazwisko tego cz³owieka mia³ w pamiêci: Billy Fault. Billy wyszczerzy³ siê radoœnie, wsta³ i wyci¹gn¹³ rêkê. Chaos gapi³ siê na niego. Oczy osadzone zbyt blisko siebie, zbyt w¹skie czo³o, uœmiech ods³aniaj¹cy dzi¹s³a. Musia³byœ mieæ powody, aby przyjaŸniæ siê z kimœ takim; ten cz³owiek nie dostarcza³ ani jednego. Chaos podejrzewa³, ¿e w przesz³oœci istnia³y po temu jakieœ przyczyny. Widzieæ go ponownie, to jakby dwa razy znaleŸæ na pla¿y ten sam dziwacznie wygl¹daj¹cy kamyk. - W koñcu wiem, ¿e spa³eœ. Tylko dziêki temu mog³em ciê znaleŸæ. Mam na myœli twoje sny. - Sny? - Chaos nie chcia³ tego us³yszeæ. - Taaa... Odbiera³em je od paru nocy i w koñcu naprowadzi³y mnie na twój œlad. - W jaki sposób? - Po prostu w³¹czy³em siê do nich, Everett. To jak dostroiæ radio do odpowiedniej stacji. Jestem w tym dobry, wrêcz superczu³y. Chocia¿ zabra³o mi to ca³¹ noc. - Sk¹d przyjecha³eœ? - Z San Francisco, jak zawsze. - Jak zawsze kiedy? - Nadal tam jesteœmy, Everett. Wszyscy prócz ciebie. A ty w tym Fuckaduck? - przepraszam, w Vacaville. „Wszyscy oprócz ciebie”. Kogo mia³ na myœli? Gwen? - .. .nie mog³em siê dostaæ do tego miejsca - ci¹gn¹³ Fault. - Wszystkie te stare samochody to jakby dawny, podmiejski koszmar z odcinka „Twilight Zone”. Gli-gli, gli-gli... - poruszy³ palcami przed twarz¹ Chaosa. - Od dawna tutaj jesteœ? - Nie - odpar³ Chaos. - Jak daleko st¹d do San Francisco? - Oko³o godziny jazdy - rzek³ Fault. - Jednak to ca³kiem inny œwiat, sam zobaczysz. Przyjedziesz, prawda? - Nie wiem. - Cale spodziewa siê ciebie - przerwa³, badaj¹c wyraz twarzy Chaosa. - Pamiêtasz Cale'a, Everett? Cale Hotchkiss. To nazwisko tak¿e by³o w jego pamiêci. - Tak - potwierdzi³. - To dobrze - powiedzia³ Fault i znowu siê wyszczerzy³. - Ty i Cale macie trochê do odrobienia. S³uchaj, mo¿e siê ze mn¹ przejedziesz? Jest tu facet, którego chcê odwiedziæ. - Dobra - odrzek³ Chaos. W tym momencie na werandê wesz³a Edie; w szlafroku, mrugaj¹c z powodu œwiat³a. - Edie - powiedzia³ Chaos nerwowo. - To jest Billy, mój stary przyjaciel z San Francisco. - Czeœæ - odezwa³a siê Edie, patrz¹c na przybysza. - Czeœæ - odpar³ tamten. - Wychodzimy na chwilê - wyjaœni³ Chaos. - Wracaj do ³ó¿ka, jeœli chcesz. Nied³ugo bêdê z powrotem. Teraz spojrza³a na Chaosa. Wzrok mia³a badawczy, ale powiedzia³a spokojnie: - Okay. Do zobaczenia póŸniej. - Dobra, w porz¹dku - stwierdzi³ Chaos. Fault zapali³ kolejnego papierosa i zszed³ po schodach werandy. - Pamiêtaj, dzisiaj siê przeprowadzam - przypomnia³a mu Edie. - Bêdê z powrotem przed po³udniem - odpar³. Poszed³ za Faultem do motocykla i usiad³ na tylnym siode³ku. - Staram siê odwiedzaæ tego faceta, ilekroæ jestem w pobli¿u - powiedzia³ Billy, kiedy grzmi¹c silnikiem, pêdzili okr¹¿aj¹c¹ miasto autostrad¹. - Za ka¿dym razem myœlê, ¿e widzê go po raz ostatni, jednak on wci¹¿ ¿yje. Dawniej, w latach szeœædziesi¹tych, chcieli go pos³aæ na krzes³o. - Co? - By³ wówczas s³awny, wpl¹tany w sprawê o morderstwo, chocia¿ go nie pope³ni³. Twierdzili, ¿e jego dziewczyna zabi³a prezydenta. Stanowi³ klasyczny przyk³ad koz³a ofiarnego, mówi¹c ludziom rzeczy, których nie chcieli s³uchaæ. Nigdy nie odniós³ korzyœci z wyprzedzania swoich czasów. - Wówczas? - spyta³ Chaos. By³o to jedyne pytanie, jakie móg³ zadaæ. Wiatr wyciska³ mu z k¹cików oczu cieniutkie strumyczki ³ez. - Wiesz - powiedzia³ Fault. - Wczeœniej, zanim zmieni³y siê wszystkie regu³y. Przelecia³ obok kilku samochodów na obwodnicy i zjecha³ z niej na przeciwnym krañcu miasta w ulicê pe³n¹ opuszczonych barów szybkiej obs³ugi. Zwolni³ przy tablicy reklamowej polecaj¹cej szumnie: ZAGUB SIÊ W NAJWIÊKSZYM LABIRYNCIE ŒWIATA! Zahamowa³, wy³¹czy³ silnik i postawi³ motocykl na podnó¿ku. - Tutaj mieszka. - W labiryncie? - Taaa... Jest jedynym facetem w okolicy, który nie musi siê ca³y czas przeprowadzaæ. - Spotka³em jeszcze jednego. Mieszka w windzie - powiedzia³ Chaos. Fault podniós³ brwi. - Vacaville s³ynê³o z dwóch rzeczy - ze szpitala dla umys³owo chorych i labiryntu. Lucky przebywa³ w obu tych przybytkach. - Nigdy wczeœniej nie s³ysza³em o tym labiryncie. - Wzorowali go na japoñskim, który stanowi³ tam najwiêksz¹ atrakcjê turystyczn¹. Ludzie przybywali z ca³ej Japonii, by siê zagubiæ w jego gigantycznym wnêtrzu. Ale po przeszczepieniu na nasz grunt nie sprawdzi³ siê. S¹dzê, ¿e by³ potrzebny w Japonii, gdzie wszystko jest schludne i porz¹dne. W Ameryce ludzie czuli siê zagubieni nawet przed zmianami. Ameryka. Chaos pamiêta³ tak¿e i tê nazwê. Obejmowa³a wszystko - Wyoming, Kaliforniê, Utah i ca³e mnóstwo innych terenów. To nie by³o tylko drugie s³owo w „Ma³ej Ameryce”. To by³a Wielka Ameryka, naprawdê tak wielka, ¿e nie musieli jej w ten sposób okreœlaæ. - Kiedy nadesz³y zmiany, Lucky z kilkoma innymi facetami uciekli ze szpitala i ukryli siê w labiryncie. Inni odeszli, ale Lucky nigdy o tym nie pomyœla³. S¹dzi, ¿e nadal jest s³awny. A prawda jest taka, ¿e nikt by go nawet nie pozna³. Przesta³em ju¿ mu to t³umaczyæ. Fault poprowadzi³ ich przez jaskrawo pomalowane, karnawa³owo ustrojone wejœcie do pierwszej komory labiryntu. Wysokie œciany pokrywa³o graffiti, niektóre obrazki niezrozumia³e, inne obsceniczne. Billy szed³ wiedziony kilkoma czerwonymi strza³kami, wymalowanymi sprayem, i Chaos, id¹c za nim, straci³ wkrótce orientacjê. - Lucky! - zawo³a³ Fault. Chaosowi cisnê³y siê na usta ró¿ne pytania, ale nie wiedzia³, od którego ma zacz¹æ. Chcia³ zapytaæ Faulta o zmiany, chcia³ spytaæ o Gwen. To Everett by³ tym, kogo Gwen kocha³a w snach, wiêc jeœli naprawdê Chaos mia³by okazaæ siê Everettem... Na razie stara³ siê o tym nie myœleæ. Skrêcili za róg i w pozbawionej dachu czêœci labiryntu znaleŸli Lucky'ego, który, le¿¹c w cieniu na plastikowym materacu, czyta³ pozbawione ok³adek kieszonkowe wydanie jakiejœ ksi¹¿ki i mrucza³ przy tym g³oœno. Podniós³ na nich wzrok i uœmiechn¹³ siê, ukazuj¹c usta pe³ne szarych, zniszczonych zêbów. Twarz mia³ ogorza³¹ i pomarszczon¹, okolon¹ frêdzlami rzadkiej brody. Ubrany by³ w ³achmany. - Witaj, Lucky - powiedzia³ Billy. Siêgn¹³ do swego skórzanego plecaka, wyj¹³ kilka puszek jedzenia i wrêczy³ je wychud³ej postaci. Lucky usiad³ prosto na materacu i przeczyta³ etykietki, a potem rzuci³ konserwy na stos rupieci pod zardzewia³ym karcianym stolikiem. - Co porabiasz? - spyta³ Fault. Lucky wzruszy³ ramionami i uœmiechn¹³ siê ponownie. - W ogóle nic nie robiê. - Ale utkn¹³eœ tu na dobre. - Wcale nie utkn¹³em - powiedzia³ Lucky i zachichota³. - To oni chc¹ mnie usadziæ, Jack, z ca³ego serca tego pragn¹. Nie, po prostu siedzê w tym labiryncie, staraj¹c siê, aby deszcz nie kapa³ mi na brodê, a gliny trzyma³y siê ode mnie z daleka. Kim jest twój kumpel, Jack? - Na imiê ma Everett. - Everett, hmmm. - Lucky przeczesa³ palcami brodê, najpierw w zamyœleniu, a potem tak, jakby znalaz³ w niej wesz; zdawa³o siê, ¿e ma zamiar coœ powiedzieæ, ale chwila przeci¹ga³a siê i przeci¹ga³a. - Lucky... - zacz¹³ Fault. Stary cz³owiek wyprostowa³ siê nagle i zagapi³ na Chaosa. - Po co tu przyjecha³eœ? - zapyta³. - Co? - Po co tu przyjecha³eœ, Everett? Co, do diab³a, robisz w Vacaville? - Everett pozostawa³ przez jakiœ czas na uboczu spraw - odpar³ Billy. - Wraca do miasta, aby spotkaæ siê ze starymi przyjació³mi, nawi¹zaæ ponownie kontakty... - Czemu nie pozwolisz temu facetowi mówiæ za siebie, Jack? - Lucky machn¹³ niecierpliwie rêk¹. - Nawi¹zaæ kontakty... Taaa, taaa... Sk¹d jesteœ, Everett? - Mieszka³em na pustyni - odpar³ Chaos. - Och, mieszka³em na pustyni - Lucky odwróci³ siê do Faulta. - To nie jest pozostawanie na uboczu spraw. To jest pozostawanie na pustyni. - Nic takiego nie myœla³em - powiedzia³ Billy. - Taaa... Wiem, to jest w³aœnie problem. ¯e nie myœla³eœ - odwróci³ siê znowu do Chaosa. - Nie jedŸ z tym narwañcem. To nie jest ³atwe, wróciæ z pustyni. Ja to wiem, cz³owieku. Kiedy przyjedziesz do miasta, nikt ciê nie bêdzie rozumia³. Nikt, oprócz ciebie, nie bêdzie mia³ za sob¹ pustyni. - Ale Everett pochodzi z miasta - wyjaœni³ Fault. - Wraca do swoich przyjació³. - To nie z powodu przyjació³-stwierdzi³ Lucky. - No nie? - Nie wiem - wyzna³ Chaos. - To z powodu kobiety, prawda? Szukasz kobiety. O to chodzi, dlatego Everett wraca do miasta. Mam racjê? - Nie wiem - powtórzy³ Chaos. - S³uchaj, Lucky - wtr¹ci³ siê Billy. - Musimy iœæ. - Taaa... - mrukn¹³ Lucky. - Ty zawsze musisz iœæ. Zobaczymy siê póŸniej, cz³owieku. Zanim skrêcili za róg, ponownie by³ przy swoich ksi¹¿kach. - Przepraszam za to - powiedzia³ Fault podczas powrotnej drogi przez labirynt. - Nie zawsze zachowuje siê tak dziwnie. - Nie ma sprawy - odpar³ Chaos, ci¹gle pe³en nie zadanych pytañ. Prawie siê zastanawia³, czy nie le¿y nadal na kanapie z Edie, œni¹c o tym wszystkim. Ten labirynt wydawa³ siê wystarczaj¹co dziwny, by stanowiæ sen Kellogga. Ale kiedy wrócili do motocykla i ujrza³ wzgórza za Vacaville, wiedzia³, ¿e nie œni. Albo raczej, ¿e jego sny i ¿ycie sz³y w koñcu rêka w rêkê. - Billy? - odezwa³ siê. - Taaa... - Kiedy to siê sta³o? Chodzi mi o zmiany. - Kilka lat temu. - A co siê wydarzy³o? Fault wyszczerzy³ siê, ponownie ukazuj¹c dzi¹s³a. - To dobre pytanie, Everett. Zasadniczo mo¿na powiedzieæ, ¿e wiele dawnych zwi¹zków pomiêdzy sprawami ulotni³o siê, co da³o ludziom szansê na wymyœlenie nowych. Ale te nowe nie zawsze siê przyjê³y. Tak czy inaczej, to jest moja wersja. Ludzie tacy jak Cale maj¹ du¿o bardziej skomplikowane teorie na ten temat. - Ale by³a jakaœ katastrofa. - Osobiœcie nie uzna³bym tego za katastrofê... - Jest mnóstwo rzeczy, których nie pamiêtam, Billy. Fault wygl¹da³ na zniecierpliwionego t¹ rozmow¹. - Jestem g³odny - powiedzia³ i poklepa³ tylne siode³ko. - Chcesz coœ zjeœæ? - Jasne - stwierdzi³ Chaos i wsiad³ na motocykl. Pragn¹³ wróciæ do Edie i Melindy na czas przeprowadzki, ale równie¿ czu³ g³ód. Chcia³ tak¿e ponownie przejechaæ siê na Rotorze, pragn¹³ poczuæ wiatr. Tak naprawdê to mia³ ochotê na przeja¿d¿kê motocyklem Faulta, ale bez Faulta. Nie zaproponowa³ tego jednak. W Vacaville Mali stanêli w kolejce do jednego z bankomatów. Fault by³ uzbrojony w trefn¹ kartê bankow¹. Poprowadzi³ ich do centrum miasta, bo zdawa³o mu siê, ¿e bêdzie to odpowiednie miejsce, ale œci¹gali tutaj na siebie mnóstwo spojrzeñ ludzi w samochodach, na chodnikach i na parkingu centrum handlowego. Do tej pory Chaos nie widzia³ w Vacaville ¿adnych innych motocykli i czu³, ¿e rzucaj¹ siê w oczy. Billy wy³udzi³ forsê od urz¹dzenia i poprowadzi³ Chaosa do Palmer O'Brian, restauracji nazwanej tak na czeœæ postaci, któr¹ Chaos widzia³ u Edie w telewizji - pewnego piosenkarza stylu rockabilly, który sta³ siê niezale¿nym cz³onkiem rz¹du. Wewn¹trz, za barem, rozkwita³ olbrzymi plakat O'Briana z gitar¹. Menu, które Chaos i Fault znaleŸli wydrukowane na laminowanych podk³adkach w ich boksie, proponowa³o Jajecznicê O'Briana, Klubow¹ Kanapkê Palmera i Gor¹cy Obiad O'Briana, wszystko ulubione potrawy bohatera. I rzeczywiœcie, jada³ tutaj, albo jad³ przynajmniej raz - œciany pokrywa³o kilkanaœcie oprawionych w ramki zdjêæ O'Briana, siedz¹cego w rozmaitych boksach lokalu i wizytuj¹cego w kuchni wdziêcz¹cych siê pomywaczy. Restauracja by³a pe³na ludzi, ale panowa³a w niej cisza i kiedy usiedli, Chaos poczu³ ciê¿ar skupionej na nich uwagi. Czy to ich nieznajome mieszkañcom twarze, czy te¿ coœ w zachowaniu Faulta mówi³o im, ¿e s¹ tu obcy? Dwa dni wczeœniej Chaos nie œci¹ga³ na siebie zbyt wielu spojrzeñ, ale wówczas znajdowa³ siê w towarzystwie Edie. Kiedy podesz³a do nich kelnerka, aby przyj¹æ zamówienie, mia³ wra¿enie, jakby ca³a restauracja nastawi³a uszu, s³uchaj¹c, co zamówi¹. Chaos poprosi³ o kanapkê z szynk¹. Fault studiowa³ menu, pozwalaj¹c, aby dziewczyna czeka³a; potem zachichota³ do siebie. - Nie wiem - powiedzia³, podnosz¹c wzrok. - Nie widzê tutaj... - Tak? - spyta³a niecierpliwie kelnerka. By³a m³oda i z natury nad¹sana. - Mog³abyœ mi przynieœæ G³owê Palmera O'Briana Na Tacy? W sali zrobi³o siê tak cicho, ¿e Chaos s³ysza³ ludzi unosz¹cych siê na swoich miejscach, aby odwróciæ siê i popatrzeæ na Billy'ego. Kelnerka cofnê³a siê i skrzywi³a z niesmakiem. - ¯artowa³em - powiedzia³ Fault, nadal chichocz¹c. - Wezmê to, co on... Ale dziewczyna ju¿ odesz³a i nie by³o jasne, czy go s³ysza³a. Z pewnoœci¹ niczego nie zanotowa³a, o³ówek mia³a nadal za uchem. Fault rozpar³ siê w boksie i wykrzywi³ szyderczo. - Pieprzona cielêcina - powiedzia³ Billy pod adresem kelnerki. - Nie zamieszka³bym w tym miejscu, choæby mi za to p³acili. Wszyscy s¹ zakochani w tych fa³szywych bo¿kach, gwiazdach mydlanej opery... Jego g³os nie by³ wystarczaj¹co cichy. Kiedy ludzie zaczêli s³uchaæ, rozmowy zamar³y. W odpowiedzi Fault zamucza³ jak cielê, ju¿ teraz ca³kiem g³oœno. - Billy - odezwa³ siê Chaos ³agodnie - mo¿e powinniœmy poszukaæ innego miejsca? - Nie ma mowy - odpar³ Fault. - Jestem g³odny. Teraz znaleŸli siê w centrum uwagi. Kiedy kelnerka pojawi³a siê ponownie z talerzem, ca³a restauracja œledzi³a wzrokiem, czy pójdzie do ich stolika, a gdy postawi³a przed Chaosem samotn¹ kanapkê z szynk¹, rozleg³ siê szum szeptów. Chaos usi³owa³ za³agodziæ sprawê, przesuwaj¹c talerz na œrodek sto³u: sandwich zosta³ przeciêty na pó³. Ale Fault odepchn¹³ go. - Gdzie jest moje zamówienie? - zapyta³ g³oœno. Kelnerka odesz³a. - Cholera - powiedzia³ Billy. Odwróci³ siê i wykrzywi³ do ludzi za jego plecami. Chaos ¿u³ rozpaczliwie róg trójk¹tnej kanapki; g³ód dawno mu min¹³. Fault ponownie zamucza³, a potem ostentacyjnie opró¿ni³ na stolik zawartoœæ kieszeni swojej czarnej kurtki. Wy³o¿y³ strzykawkê i fiolkê ze szklan¹ zatyczk¹, po czym zanurzy³ ig³ê we flakoniku, naci¹gn¹³ jego zawartoœæ do szprycy i podwin¹³ rêkaw. Siedz¹cy naprzeciwko nich mê¿czyzna siêgn¹³ szybko do kieszeni p³aszcza, wyj¹³ bloczek mandatów oraz pióro i zacz¹³ gryzmoliæ, jakby parodiowa³ przyjmuj¹c¹ zamówienia kelnerkê. Potem, jak na komendê, piêcioro czy szeœcioro innych ludzi wyszarpnê³o identyczne ksi¹¿eczki i zaczê³o na wyœcigi wype³niaæ bloczki mandatowe. Fault tylko siê gapi³. Pierwsi, mê¿czyzna i gruba kobieta z puco³owatym synem, zerwali siê jednoczeœnie i wyci¹gnêli do Billy'ego wype³nione kwity. - Ja by³am pierwsza - powiedzia³a szybko kobieta, wyskakuj¹c przed mê¿czyznê. - Nie. Ja ich ujrza³em wczeœniej - odpar³ tamten napiêtym g³osem. - Wszyscy ich widzieliœmy - stwierdzi³a kobieta. - To siê nie liczy. Wszyscy dostrzegliœmy ich w chwili, gdy tutaj weszli. Rzuci³a mandatem w Faulta, który klepa³ siê w przedramiê w poszukiwaniu dobrej ¿y³y. - By³oby lepiej, gdybyœ to wzi¹³ - rzek³a. - Mogê wypisaæ ci kolejny, za odmowê przyjêcia poprzedniego. - WsadŸ to sobie, paniusiu - Billy wk³u³ siê w ¿y³ê. - Przestañ - odezwa³ siê mê¿czyzna, który, jeœli chodzi o wypisanie mandatu, zosta³ daleko w tyle i da³ sobie z tym spokój. - Nie mo¿esz tego tutaj robiæ. - Lepiej weŸ mandat i znikaj - poradzi³a kobieta. - Nie s¹dzê, aby mia³o to jakieœ znaczenie - stwierdzi³ Fault; od³o¿y³ strzykawkê na stolik. - Nie jestem st¹d, rozumiecie? A tam, sk¹d pochodzê, ludzie nie ganiaj¹ w kó³ko, wrêczaj¹c jeden drugiemu upomnienia. - Dajcie to jemu - odezwa³ siê mê¿czyzna z boksu za plecami Billy'ego, wskazuj¹c na Chaosa. - Mieszka tutaj. To on go tu przyprowadzi³. Powinien lepiej wiedzieæ, o co chodzi. - Jasne - stwierdzi³a kobieta radoœnie. - Ty to weŸmiesz. Wrêczy³a mandat Chaosowi, który wzi¹³ go i schowa³ do kieszeni. Pragn¹³ st¹d wyjœæ, ale czu³ siê sparali¿owany. W tym momencie zjawi³a siê ponownie kelnerka, w towarzystwie wysmarowanego t³uszczem kucharza, który stan¹³ za ni¹, patrz¹c groŸnie na k³opotliwych goœci. - Wynoœcie siê - powiedzia³a dziewczyna. - Pieprzê ciê - odpar³ Fault. - Wezwa³am rz¹d - poinformowa³a go. - S¹ ju¿ w drodze. Bêdzie ci bardzo przykro, je¿eli nie wyjdziesz. Natychmiast. - Nie wyjdê, póki nie dostanê swojej kanapki. Albo dopóki nie sprowadzisz tu Palmera O'Briana w jego w³asnej postaci. - To prawdopodobnie da siê za³atwiæ - warkn¹³ kucharz. - Ale nie bêdziesz siê d³u¿ej œmia³, kiedy do tego dojdzie. - Bardzo dobrze, bo chcê, ¿eby Palmer OTierdolony Brian przyniós³ mi mojego sandwicza i zaœpiewa³ serenadê, kiedy bêdê jad³ - zadrwi³ Fault. - To by dopiero by³a sztuczka. - Okay, dupku - powiedzia³ kucharz, odsuwaj¹c na bok kelnerkê i chwytaj¹c Faulta za ko³nierz. Wytarga³ go z boksu i popchn¹³ do wyjœcia. Chaos wzi¹³ motocyklowy kask Billy'ego, pozostawiaj¹c na stoliku ampu³kê i strzykawkê, po czym ruszy³ za kucharzem i Faultem do frontowych drzwi restauracji. Mê¿czyzna, który pierwszy wypisa³ mandat, kelnerka oraz parê innych osób posz³o za nim. Na zewn¹trz wokó³ Billy'ego i kucharza zebra³ siê t³umek gapiów. - Zap³aæ - powiedzia³ kucharz, wskazuj¹c kciukiem za siebie. - Niczego nie zjad³em - zapar³ siê Billy. Splun¹³ na ziemiê i wyzywaj¹co poprawi³ ko³nierz kurtki. Kilka osób pospiesznie wypisywa³o upomnienia. - Nie weŸmie tego - ostrzeg³ jeden z gapiów. Ktoœ inny powiedzia³: - Ten facet, który z nim przyszed³, mieszka z by³¹ ¿on¹ Geralda Bittera. Je¿eli nie wezm¹ mandatów, mo¿ecie pos³aæ je do niej. Chaos przepchn¹³ siê obok kucharza i poda³ Faultowi jego kask. - ChodŸmy - powiedzia³. Billy ponownie splun¹³, ale kucharz nie zwa¿a³ na to, ktoœ próbowa³ bowiem wrêczyæ mandat jemu - za opuszczenie stanowiska pracy. - ...s¹dzi, ¿e jest w telewizji - stwierdzi³a pogardliwie kobieta. Incydent przerodzi³ siê w sprzeczkê pomiêdzy zwolennikami Palmera O'Briana, którzy znajdowali siê w restauracji, i pozosta³y, mi ludŸmi z ulicy, którzy widzieli tylko kucharza wyrzucaj¹cego Faulta z lokalu. T³um ekscytowa³ siê wiadomoœci¹, ¿e rz¹d zosta³ wezwany: ale kto siê zjawi? Ktoœ twierdzi³, ¿e widzia³ samego prezydenta Kentmana. Chaos i Fault wymknêli siê na parking. Okaza³o siê, ¿e Billy nie zna drogi do domu Edie. Wyjaœni³, ¿e trafi³ tam tylko raz, prowadzony przez sny Chaosa. Dotarli w koñcu do jej domu, jad¹c z powrotem autostrad¹ na wschód i okr¹¿aj¹c miasto, a potem zawracaj¹c dwa razy, a¿ Chaos znalaz³ w³aœciwy wyjazd. Jego naznaczony ró¿owoœci¹ samochód zosta³ usuniêty z miejsca, w którym go porzuci³ - stanowi³ zapewne coœ, na co rz¹d najwyraŸniej nie móg³ sobie pozwoliæ. Chaos pomyœla³ o Melindzie, o ich wspólnej podró¿y i poczu³ wyrzuty sumienia. Kiedy Fault zwolni³ przed frontem domu, Chaos spostrzeg³, ¿e coœ by³o nie w porz¹dku. Na miejscu samochodu Edie sta³ inny wóz, na werandzie le¿a³ rozci¹gniêty bia³o-czarny ³aciaty pies, który warkn¹³ na nich, kiedy zsiedli z motocykla. - Cholera - powiedzia³ Chaos. - Co siê sta³o? - Dzieñ Przeprowadzki. - Och, stary, przykro mi. Chaos wszed³ na stopnie werandy, pozwoli³ psu obw¹chaæ swoj¹ d³oñ i zapuka³ do drzwi. Kobieta, która siê w nich pojawi³a, by³a Murzynk¹ w œrednim wieku. - Przepraszam, ¿e przeszkadzam - powiedzia³ Chaos. - Ci ludzie, którzy mieszkali tutaj wczeœniej... - Tak? - Widzia³a ich pani? - SpóŸnili siê nieco z wyprowadzk¹, mówi¹c szczerze W czym mogê panu pomóc? - Czy by³a z nimi ma³a dziewczynka, taka ca³a poroœniêta w³osami? - Tak. Ona i starsza od niej kobieta - Murzynka spojrza³a podejrzliwie na Faulta i jego motocykl. - Ale kto o ni¹ pyta? - Nie wie pani, dok¹d siê przenios³y? Nie zostawi³y ¿adnej wiadomoœci? - Nie, przykro mi. Kobieta zamknê³a drzwi. Kiedy Chaos schodzi³ ze stopni werandy, pod dom podjecha³ Cooley i zaparkowa³ za motorem Faulta, a potem wysiad³ i podszed³ do niego. Chaos poœpieszy³, aby ich oddzieliæ od siebie. - Czeœæ, Chaos - powita³ go Cooley. - Szukasz Edie? - No có¿, w zasadzie... - Wiem. Dopiero co j¹ widzia³em. Bardzo siê martwi, mówi³a, ¿e wyszed³eœ z dawnym przyjacielem. Powiedzia³em jej, ¿eby siê uspokoi³a, ¿e wrócê i ciê znajdê. To jest twój kumpel? - Taaa... Billy... - ³an. Mi³o ciê poznaæ. - Taaa... - Fault potrz¹sn¹³ jego rêk¹. - Sk¹d jesteœ? - Z San Francisco - g³os Billy'ego zabrzmia³ trochê nerwowo. - Doprawdy? Dawno tam nie by³em. Co ciê tutaj sprowadza? Fault wskaza³ kciukiem na Chaosa. Mia³o to wygl¹daæ jak zwykle wyzywaj¹co, ale tym razem Billy sprawia³ wra¿enie onieœmielonego. - Starzy kumple, co? - w tonie g³osu Cooleya kry³o ciê coœ daj¹cego do myœlenia. - S³ysza³em, ¿e narobi³eœ w centrum nieco zamieszania? Fault cofn¹³ siê o krok. Wygl¹da³ na przestraszonego. Chaos zastanawia³ siê, czy Billy jest uczulony na status Cooleya jako gwiazdy rz¹du, dostrojony do ideologii, jak wszyscy dooko³a? Z drugiej strony to nie mia³o sensu: Ian nie wygl¹da³ wcale bardziej imponuj¹co ni¿ kucharz z restauracji i nie mia³ poparcia t³umu. - Trochê - przyzna³ Chaos za Faulta. Nast¹pi³a chwila napiêtej ciszy, a potem Cooley rozeœmia³ siê g³oœno. Billy gapi³ siê na niego, a potem tak¿e zachichota³, jakby chcia³ siê przypochlebne. Chaosowi przypomnia³o to nagle Edge'a. - Trochê - powtórzy³ Cooley. - Dali wam mandat? Wyci¹gn¹³ rêkê. Chaos wyj¹³ kwitek z kieszeni i Cooley obejrza³ go dok³adnie. - Dobrze, dobrze - przedar³ go na pó³, a potem jeszcze raz, i pozwoli³ skrawkom opaœæ w kurz drogi. - Nie pomog¹ Edie w tym momencie. Poza tym to nie by³a jej wina. Przynajmniej raz. Ani twoja, w tym wypadku. Z tym ¿e to twój pech sprowadzi³ do miasta tego gnojka. - Co? - spyta³ Fault. - S³ysza³eœ - powiedzia³ Cooley. - U¿y³eœ trefnej karty w bankomacie. Ukrad³eœ pieni¹dze ludziom, którzy tutaj ¿yj¹. Nie chcemy u siebie takich cwanych gówniarzy z San Francisco. Daj mi ten plastik. Billy wrêczy³ Cooleyowi kradzion¹ kartê, a Ian schowa³ j¹ do kieszeni. - W porz¹dku, motocyklisto. Chcê, ¿ebyœ wyniós³ siê z miasta zaraz po tym, jak podwieziesz swojego kumpla do nowego mieszkania Edie. Wiêc si¹dŸ sobie na chwilê na werandzie i poczekaj, a¿ zamieniê kilka s³ów z Chaosem. Fault odszed³ w kierunku werandy, nawet nie mrugn¹wszy. - Ty i Edie stanowicie doprawdy magiczn¹ kombinacje. Chaos. Pech roœnie wyk³adniczo, wiesz? Je¿eli zamierzasz dodaæ do jej ¿ycia tak¹ furê niepowodzeñ, to chyba by³oby lepiej, ¿ebyœ nastawi³ swój radar i znikn¹³. Naucz siê wyczuwaæ k³opoty, zw³aszcza takie jak te, na milê - zadar³ brodê w kierunku Faulta. - Gdzie jest Edie? - spyta³ Chaos. - Dam ci jej nowy adres, Chaos, ale chcê coœ w zamian. Przyrzeknij, ¿e w poniedzia³ek rano przyjdziesz na test. - Znam drogê do budynku, w którym mieszka Gerald - zauwa¿y³ Chaos. - Zaczekam tam, a¿ Edie przyjdzie wzi¹æ ch³opców. Nie potrzebujê twojej pomocy. - Nie rozumiesz. Uwa¿asz, ¿e szarpiê za twój ³añcuch, ale ja staram siê pomóc. Mówiê, ¿ebyœ zda³ test, dosta³ mieszkanie i zarejestrowa³ siê. Zapiszemy ciê tak¿e do pracy. Chcê tym samym powiedzieæ - witaj na pok³adzie, zostañ na jakiœ czas. Test jest sposobem, w jaki tutaj za³atwiamy swoje sprawy. Nie wszyscy ca³y czas ganiaj¹ w kó³ko i wariuj¹, Chaos. Nie ka¿dy jest taki jak Edie. Odkryjesz to, jeœli dasz temu szansê. - Chcesz, ¿ebym odszed³ od Edie. - Okay, Chaos. - Cooley wyszczerzy³ zêby w szerokim uœmiechu. - Jak sobie ¿yczysz. Zamierzam daæ ci jej adres i postaram pomóc ustawiæ siê w kolejce do testu, który - je¿eli zamierzasz zostaæ tutaj, z Edie czy nie - jest przymusowy; ty zaœ sugerujesz, ¿e zamiast tego wolisz spêdziæ noc z Geraldem. Wybieraj. Chaos milcza³. - Termin pracy Edie zosta³ przesuniêty na poniedzia³ek. Po drodze mo¿e podrzuciæ ciê do mojego biura. Test trwa oko³o pó³torej godziny. - Pomyœlê o tym - mówi¹c to, czu³ siê pokonany. - Dobrze. Cooley udzieli³ mu wskazówek, jak ma znaleŸæ Edie, i Chaos natychmiast poczu³ siê oszukany; przeprowadzi³a siê zaledwie kilka przecznic dalej. - Nie chcia³bym byæ niemi³y... - ci¹gn¹³ Cooley. - Tak? - Ale po tym, jak ten skurwysyn zawiezie ciê na miejsce, chcê, ¿eby st¹d znikn¹³. Pojechali - Chaos i Fault w stronê nowego mieszkania Edie, a Ian w przeciwnym kierunku. Kiedy tylko samochód Cooleya znikn¹³ z pola widzenia, Billy zacz¹³ mruczeæ pod nosem przekleñstwa; Chaos nie zapyta³, dlaczego czeka³ z tym tak d³ugo. - Muszê siê przespaæ - stwierdzi³ Fault, kiedy podjechali Pod dwupiêtrowy blok; Edie mieszka³a na samej górze. - Pozostanê w okolicy. - W porz¹dku - powiedzia³ Chaos. Chcia³ iœæ na górê i zastanowiæ siê nad ró¿nymi sprawami. - Wiêc pouk³adaj to sobie - ci¹gn¹³ Billy. - Jutro przyjadê ciê zabraæ, okay? - Co? - Bladym œwitem, gdy miasto bêdzie jeszcze spa³o, wiêc nie wpadniemy na ¿adnego z twoich faszystowskich przyjació³. Po prostu wymkniemy siê, kiedy bêd¹ sobie parzyli porann¹ kawê. - No có¿... - Jedziesz do miasta, tak? Cale czeka na ciebie. - Nie wiem jeszcze. Nie wiem w ogóle, co zrobiê - nie chcia³ opuszczaæ Edie, ale nie zamierza³ tak¿e zdawaæ testu szczêœcia. Nie bêdzie mu przeszkadza³o, je¿eli Fault wróci. Jeœli nie bêdzie chcia³, to z nim nie pojedzie. - Masz - odezwa³ siê Billy. Siêgn¹³ do swego plecaka i wydoby³ p³ask¹ kasetê. - Cale chcia³, ¿ebym ci to da³. Bêdziesz potrzebowa³ VCR, ¿eby to zobaczyæ. - VCR? - Zapytaj Edie. Wbudowali to w wiêkszoœæ tutejszych telewizorów, jak s¹dzê. Bêdzie wiedzieæ. Chaos wzi¹³ kasetê. Fault zapali³ papierosa i przyj¹³ na motocyklu tak¹ pozê, jakby, po rozmontowaniu go przez Cooleya, rekonstruowa³ w³aœnie swój wizerunek buntownika. Zapi¹³ kask pod brod¹ i uruchomi³ silnik. - Zobaczymy siê jutro, Everett. Everett. Chaos chwilami o tym zapomina³. Zaniós³ imiê i kasetê na górê. Taœma mia³a oko³o trzech minut. Pierwsze dwie i pó³ zajmowa³ Cale - Cale Hotchkiss - gadaj¹cy na zbli¿eniu do kamery. Pierwsza rzecz, jak¹ powiedzia³, brzmia³a: - S³uchaj, Everett. Pamiêtasz, jak mieliœmy po dwanaœcie czy trzynaœcie lat i w³amaliœmy siê do wagonowni? Chaos przypomina³ to sobie. Poszli torami do koñca linii, do zajezdni, gdzie poci¹gi chroni³y siê na noc, z puszkami farby w sprayu, aby malowaæ graffiti. Pokryli malunkami jeden wagon od góry do do³u, potem powêdrowali do centrum, planuj¹c zaczekaæ, a¿ wtoczy siê na stacjê, ale zasnêli na ³awce na peronie i przegapili go. Cale by³ jego najlepszym przyjacielem. Pytanie mia³o, oczywiœcie, zwolniæ zapadkê jego pamiêci i spe³ni³o swoje zadanie. Z pewnoœci¹ musia³ zacz¹æ siê przyzwyczajaæ do imienia Everett. - Chcia³bym siê z tob¹ zobaczyæ - ci¹gn¹³ Cale. - Cieszê siê, ¿e wracasz. Jest coœ, w czym móg³byœ mi pomóc, jak s¹dzê. Przerwa³, patrz¹c ca³y czas w kamerê, a Chaos poj¹³, ¿e powinien coœ odpowiedzieæ. Twarz oraz g³os z taœmy by³y w jakiœ sposób realniejsze ni¿ ktokolwiek czy cokolwiek, co widzia³ od d³u¿szego czasu. Niemal móg³ z nich poznaæ smak swego ¿ycia sprzed prze³omu. - Masz racjê, Everett - kontynuowa³ Cale. - We wszystkim, co mówi³eœ o tym, co siê dzia³o, mia³eœ racjê. Reszta jest tylko tym, co musisz zrobiæ, aby dotrzeæ z powrotem do tego sposobu widzenia spraw, kiedy mia³eœ dwanaœcie czy trzynaœcie lat. Znowu przerwa³. - Zmiana jest tajemnicza. Kiedy by³eœ m³ody, chcia³eœ wszystko odmieniæ, pragn¹³eœ, aby œwiat rós³ wraz z tob¹. Teraz czêœciowo tak siê dzieje. Chaos pragn¹³ wierzyæ, ¿e ten ciemnooki mê¿czyzna jest jego przyjacielem. Chcia³ wierzyæ, ¿e Cale potrzebuje go, ¿e mu go brak. I ¿e go zna. Chaos pragn¹³ byæ znany, znany w sposób, który pozwoli³by mu poznaæ samego siebie. - Pogadamy, kiedy tu przyjedziesz - powiedzia³ Cale. - Nie chcê ciê zmuszaæ. Martwiê siê tylko, ¿e mo¿esz nie pamiêtaæ wystarczaj¹co wiele, aby wróciæ; ¿e bêdziesz blisko, a potem znowu odejdziesz. Cale oderwa³ wzrok od kamery i ekran zbiela³. Potem pokaza³ siê nastêpny klip, bardzo krótki. Na tle czarnej kurtyny sta³a ubrana na czarno kobieta, tak ¿e ledwo by³o j¹ widaæ - tylko jej twarz i d³onie, poruszaj¹ce siê w statycznej mgle. Odrzuci³a w³osy i kamera podjecha³a bli¿ej. Kobieta by³a piêkna. Pozna³ Gwen, a neutralna przestrzeñ, zamieszkiwana przez ni¹ na ekranie telewizyjnym, przypomina³a ciemniej¹cy pokój, w którym Chaos spotyka³ j¹ w swoich snach. - Everett - mrugnê³a i spuœci³a wzrok. - Cale mówi, ¿e naprawdê tutaj jesteœ. Twierdzi, ¿e wie o tym z twoich snów - ale ja ju¿ wcale nie œniê. Podnios³a oczy i rozeœmia³a siê do czegoœ poza kamer¹. - Nie wiem, co powiedzieæ. Och, przyjedŸ i spotkajmy siê, okay, Ev? Chcia³abym ciê zobaczyæ. To wszystko, jak mi siê zdaje. Kamera trzyma³a j¹ jeszcze kilka sekund, a potem ekran poblad³. Edie pokaza³a wczeœniej Chaosowi, jak obs³ugiwaæ magnetowid, a potem usiad³a na krzeœle i wraz z nim ogl¹da³a w milczeniu nagranie. Ale kiedy na ekranie pojawi³a siê Gwen, wsta³a i wysz³a do sypialni, zamykaj¹c za sob¹ drzwi. Melinda siedzia³a na pod³odze, krêc¹c siê nerwowo. Gdy Chaos wy³¹czy³ telewizor, zrobi³a kwaœn¹ minê i zapyta³a: - Sk¹d to masz? - Da³ mi jeden facet - stwierdzi³ Chaos obojêtnie. - Facet, którego zna³em. - Motocyklista? - Tak. - Co zamierzasz zrobiæ? - Nie wiem - wsta³ i zapuka³ do drzwi sypialni, a kiedy Edie nie odpowiedzia³a, wszed³ do œrodka. Siedzia³a na skraju ³ó¿ka, obok stosu ubrañ. - Ktoœ zostawi³ stare ubrania - powiedzia³a. - Mog¹ pasowaæ na ciebie. Musisz wypraæ to, co na sobie nosisz. - S¹dzê, ¿e nie powinnaœ niczego braæ. - Ubrania s¹ do wziêcia. Powinno siê zabieraæ je ze sob¹. Je¿eli pozosta³y, s¹ twoje. - Okay - zgodzi³ siê. - Przymierzê je. Dziêki. Podnios³a siê, patrz¹c na niego nerwowo. - Kiedy siê przebierzesz, zostaw stare ciuchy w ³azience. Wypiorê je i rozwieszê. - S¹dzê, ¿e pojadê jutro do San Francisco. - Wiêc? - Prawdopodobnie nie zd¹¿¹ wyschn¹æ. - Cuchn¹ - stwierdzi³a. - Upierz je albo wyrzuæ. Odwróci³a siê od niego i wysz³a z pokoju. Poszed³ za ni¹, mijaj¹c Melindê, która ponownie w³¹czy³a telewizor; weszli razem do kuchni. Edie zaczê³a inwentaryzowaæ i przestawiaæ zapasy w lodówce oraz w szafkach, ale ze sposobu, w jaki to robi³a. Chaos domyœli³ siê, ¿e ju¿ raz tego dokona³a. ¯adne z nich nic nie mówi³o. Po kilku minutach wyjê³a pude³ko krakersów i zaczê³a je zjadaæ, smaruj¹c grubo mas³em orzechowym z rêcznie opisanego, plastikowego pojemnika. - O co chodzi? - spyta³ Chaos. - Nie podobaj¹ mi siê twoi nowi przyjaciele - powiedzia³a g³osem st³umionym przez usta pe³ne krakersów. - To nie s¹ nowi, ale dawni przyjaciele. - Wszystko jedno, nie podobaj¹ mi siê, szczególnie ten poranny, jedyny rzeczywisty, Pan Skórzana Kurtka. Jest wstrêtny, Chaos. I ju¿ zd¹¿y³ wpakowaæ ciê w k³opoty. Chaos nie chcia³ siê sprzeczaæ na temat zalet Faulta; nie by³ pewien, czy Billy posiada³ choæ jedn¹. - Co masz na myœli, mówi¹c, ¿e jedyny rzeczywisty? - Dwoje pozosta³ych to tylko film - odpar³a. - W telewizorze. S¹ tacy, jak twoje sny. Nie s¹dzê, aby byli realni. Pochodz¹ z twego wnêtrza. - To nie ma sensu, Edie. To by³a taœma. - No có¿, wiele rzeczy nie ma sensu. Nauczy³am siê nie wierzyæ w to, co widzê w telewizji; to wszystko. Jacyœ ludzie wmawiaj¹ ci, ¿e s¹ twoimi przyjació³mi, a wszyscy wygl¹daj¹ charyzmatycznie. Myœlê, ¿e wiesz lepiej. - To nie jest telewizja, a nagranie. Przedstawia ludzi, których znam, przemawiaj¹cych do mnie z taœmy. - Dla mnie to wygl¹da jak telewizja. - Jesteœ nierozs¹dna, Edie. Poza tym to nie ma nic do rzeczy. Muszê wyjechaæ, Ian mówi, ¿e muszê poddaæ siê jego testowi. Nie zostawi nas w spokoju, Edie. Zrobi, co bêdzie móg³, ¿eby nas rozdzieliæ. Jej oczy sta³y siê du¿e i pe³ne nadziei. - To nie jest wa¿ne, Chaos. Mo¿emy dogadaæ siê z ³anem... - On jest z rz¹du, zrobi wszystko, co tylko chce. Trzyma siê na uboczu, bo myœli, ¿e ciê zdobêdzie. Je¿eli zostanê, zrujnuje twoje ¿ycie i nazwie to pechem. Zabierze ci dzieci. Siedzia³a przez chwilê w milczeniu, a potem powiedzia³a czêœciowo do siebie: - Starasz siê przedstawiæ to tak, aby wygl¹da³o, ¿e to dla mnie odchodzisz. - Nie... - Tak. Powiesz mi, ¿e to dla mojego w³asnego dobra. A potem przyjdzie Ian i uzna to za kolejny dowód mego niepowodzenia. Jeœli wyjedziesz, po prostu utwierdzisz go w tym. Wszystko spadnie na mnie. Ian ma racjê. - Nie. Je¿eli zostanê i poddam siê jego testowi, oboje bêdziemy musieli robiæ, co nam ka¿e. Wyje¿d¿am, poniewa¿ nie wierzê w szczêœcie. - Czemu nie jesteœ szczery? Wyje¿d¿asz, poniewa¿ chcesz siê spotkaæ z t¹ kobiet¹. S³owo „kobieta” zawis³o miêdzy nimi, dzwoni¹c nieprzyjemnie w ciszy. Chaos nie by³ w stanie wymyœliæ niczego, co by to zag³uszy³o. - W porz¹dku - odezwa³a siê Edie. - Musisz siê przeko naæ. Nie mo¿esz siê tylko zastanawiaæ. Rozumiem, musisz odejœæ - zawaha³a siê, a potem doda³a: - Tak czy inaczej, nie potrafiê dalej ¿yæ z twoimi snami. Czujê siê tak, jakbym spa³a z ni¹. - Tu nie chodzi o Gwen - powiedzia³ Chaos. - Tu chodzi o mnie; o to, kim wczeœniej by³em. - Okay - zjad³a kolejnego krakersa. - Nie chcê wiêcej o tym mówiæ. Czu³ siê pobity, mimo ¿e osi¹gn¹³, co chcia³. - A co z Melind¹? - spyta³a. - Czy mo¿e zostaæ z tob¹? Nie chcia³ dalej ci¹gn¹æ ze sob¹ dziewczynki, a Edie mog³a to przyj¹æ jako gwarancjê jego powrotu. Nie wiedzia³, czy tak by³o w istocie. Zawaha³a siê, a potem powiedzia³a: - Dobrze. Ale Melind¹ sta³a ju¿ w drzwiach kuchennych. Telewizor gra³ w pokoju. - Ty draniu - stwierdzi³a. - Jedziesz spotkaæ siê z t¹ dziewczyn¹. - Nie bêdzie mnie dzieñ lub dwa - odpar³ niezrêcznie. - I co, myœlisz, ¿e chcê z tob¹ jechaæ? - oczy mia³a wilgotne, ale w jej groŸnej minie nie by³o ani œladu s³aboœci. - Ty kutasie! Jesteœ dok³adnie taki sam jak Kellogg, z tymi twoimi g³upimi snami. Nienawidzê ich. Tej nocy Melind¹ i Edie spa³y w dwóch osobnych sypialniach, a Chaos siedzia³ w living roomie, ogl¹daj¹c telewizjê, a¿ zasn¹³ przy w³¹czonym odbiorniku. Obudzi³o go œwiat³o s³oneczne oraz ryk uruchamianego pod domem silnika motocykla Faulta. Everett przypomina³ sobie San Francisco. Fault wióz³ go przez miasto d³u¿sz¹ drog¹, przez Submission District, zanim wspiêli siê na wzgórza No Alley. Ulice Submission okaza³y siê ruchliwe i zat³oczone. P³onê³y zasilane z baterii s³onecznych neony, chodniki kipia³y od ulicznych sprzedawców, a jezdnie wype³nione by³y zwierzêtami, pojazdami i pieszymi. W³aœciciele ³aŸni parowych stali przed kubikami swych urz¹dzeñ, poluj¹c na chêtnych na piêtnastominutowy seans. Klienci ta¹uerii t³oczyli siê ramiê w ramiê z pijakami, dzieæmi i kieszonkowcami, oraz z pijanymi kieszonkowcami kradn¹cymi dzieæmi i pijanymi dzieæmi. Na wpó³ ubrani osobnicy po zmianie p³ci wychylali siê z okien nad sklepami, wrzeszcz¹c do siebie przez szerokoœæ ulicy. Strumieñ ulicznego ruchu podzieli³ siê - wa³êsaj¹ce psy, sprzedawcy i motocykl Faulta umknê³y na trotuar, aby zrobiæ miejsce dla gigantycznej, dwuko³owej przyczepy kempingowej, której rozdête, podobne do kuchenki mikrofalowej cielsko unosi³o siê w górze dziêki antygrawitacji. Choæ wszystko z pozoru by³o tak, jak to Everett zapamiêta³, to jednak sporo siê zmieni³o. Albo mo¿e to Everett siê zmieni³. Miasto zawsze by³o jak zruinowane; stanowi³o miejsce, które logicznie nigdy nie trzyma³o siê kupy. Prawdopodobnie ¿yli w nim ludzie s¹dz¹cy, ¿e w otaczaj¹cej ich rzeczywistoœci nie istnia³y ¿adne szczeliny. Everett podejrzewa³, ¿e gdyby zosta³ w mieœcie, w koñcu zgodzi³by siê z nimi. Billy usi³owa³ skrêciæ z powrotem na jezdniê, ale drogê zagrodzi³ mu zataczaj¹cy siê robot-teleewangelista, blokuj¹c przejazd. Jego ferroplastikowe koñczyny skrzypia³y przy ka¿dym ruchu, a kiedy klêkn¹³, aby uca³owaæ ziemiê, Everett dostrzeg³ pasy postrzêpionej gumy, zwisaj¹cej u jego podeszew. Billy nacisn¹³ klakson. Teleewangelista spojrza³ w górê. Gdy oko kamery dostrzeg³o ich, graficzna twarz, wygenerowana przez komputer na jego sk³adaj¹cej siê z monitora g³owie, zagada³a coœ cicho i zadeklamowa³a z patosem. Everett przypomina³ sobie te maszyny, chocia¿ nigdy wczeœniej nie widzia³ ¿adnej w tak z³ym stanie. Przy ka¿dej sposobnoœci teleewangeliœci wyg³aszali kazania na rogach ulic. staraj¹c siê nawróciæ niewierz¹cych na rozmaite wyznania. Ten mówi³ wy³¹cznie do samego siebie. Everett przypomnia³ sobie, ¿e widywa³ doprowadzone do podobnego stanu roboty wczeœniej, jeszcze przed zmianami. Fault ponownie zatr¹bi³. Twarz na ekranie, nale¿¹ca do korpulentnego, wiejskiego kaznodziei w œrednim wieku, zmarszczy³a czo³o i drgnê³a. - Zgubiona owieczko - zamrucza³. - Czy poszukujesz mo¿e pasterza? - Zje¿d¿aj z drogi - powiedzia³ Billy. Teleewangelista obruszy³ siê i wzniós³ palec oskar¿ycielskim gestem. - Albo mo¿e szatana... - Chryste-jêkn¹³ Fault i zapieraj¹c siê obcasami o trotuar, zacz¹³ wycofywaæ motocykl, chc¹c omin¹æ robota. - Wymówi³eœ imiê swego mistrza, szatanie - wœciek³ siê teleewangelista. Z kieszeni jego obszarpanej tuniki wysypa³y siê broszury, zaœcielaj¹c chodnik. Fault wytoczy³ siê na woln¹ przestrzeñ i przejecha³ obok robota, wje¿d¿aj¹c z powrotem na zat³oczon¹ jezdniê. Wkrótce znaleŸli siê poza Submission, na wzgórzach. Everett przypomnia³ sobie teraz Faulta. Tkwi³o w tym wspomnieniu tyle samo wzgardy, co podziwu. Everett i Cale byli przyjació³mi, a Billy tym trzecim, który chodzi³ za nimi, i ostatnim, który chwyta³ ka¿dy dowcip. Everett czu³ siê g³upio, gdy pomyœla³, ¿e Chaos chodzi³ za nim jak cielê po Vacaville, pozwalaj¹c mu wpakowaæ siê w k³opoty w centrum handlowym. Everett z ³atwoœci¹ móg³by tego unikn¹æ, ale Chaos, podobnie jak Billy, nie grzeszy³ m¹droœci¹. G³upi Chaos, pomyœla³ Everett. Ale przeprowadzi³ mnie przez to. No Alley okrywa³ ca³un mg³y. Kiedy w ni¹ wjechali, Everett wspomnia³ nagle zielonoœæ, ale szybko siê z tego otrz¹sn¹³. Nieprzenikliwy zielony opar w górach stanowi³ coœ zupe³nie innego ni¿ bia³a zas³ona, spowijaj¹ca wzgórza No Alley. W San Francisco nale¿a³o spodziewaæ siê mg³y. Mia³ wra¿enie, ¿e wyjechali z miasta w strefê wyburzeñ. Od czasu do czasu z oparu wyrywa³ siê szczyt dachu przypadkowego budynku, móg³ te¿ dostrzec obie krawêdzie jezdni. Podczas gdy ulice Submission zape³nia³y zaparkowane lub rdzewiej¹ce samochody, tutaj krawê¿niki by³y wolne, a widniej¹ce za nimi furtki i schody wiod³y w mg³ê. Kiedy Fault zatrzyma³ siê przed bramk¹ domu Hotchkissa, Everett poczu³ wstrz¹s powracaj¹cych wspomnieñ. By³ pewien, ¿e w tym miejscu znajduj¹ siê jego odpowiedzi i ¿e brzmi¹ce mu w g³owie echa powinny przemieniæ siê w coœ wiêcej. Dom majaczy³ za zas³on¹ cyprysów - z daleka i na uboczu. Górne piêtro w wiêkszoœci sk³ada³o siê ze szk³a, wiktoriañsk¹ fasadê zdarto i zast¹piono nowoczesnym oknem. Zdawa³o siê odbijaæ promienie s³oñca, chocia¿ s³oñca wcale nie by³o widaæ i Everetta zabola³y oczy, kiedy w nie spojrza³. Fault zaparkowa³ motocykl dok³adnie przed furtk¹ i w milczeniu podeszli podjazdem do domu. Billy zszed³ po betonowych stopniach do mieszkania w przyziemiu. Everett spojrza³ na schody prowadz¹ce w górê, przypominaj¹c sobie coraz wiêcej szczegó³ów. - Cale nadal mieszka ze swoim ojcem? - Zobaczysz. Piwnica stanowi³a kwaterê g³ówn¹ Everetta i Cale'a; miejsce, gdzie opowiadali sobie dowcipy, które Fault rozumia³ jako ostatni. Teraz zosta³a obrócona w kryjówkê jaskiniowca. Na pod³odze le¿a³y rzeczy do prania oraz poœciel, a ksi¹¿ki i komputer Cale'a zniknê³y. - Gdzie jest Cale? - spyta³ Everett. - Teraz to moje mieszkanie - odpar³ Billy. - Chcesz piwa? Everett wzruszy³ ramionami. - A masz. Fault podszed³ do lodówki - olbrzymiej, poobijanej skorupy w kolorze muszli, popstrzonej plamami kleju po usuniêtych nalepkach i zamykanej na zasuwê. Billy wygrzeba³ z kieszeni klucz i otworzy³ zamek. Kiedy drzwi stanê³y otworem, Everett zobaczy³ jej zawartoæ: lodówkê wype³nia³y kartony, zawieraj¹ce po szeœæ butelek piwa, st³oczone po obu stronach dolnych pó³ek. aby wywo³aæ wra¿enie dostatku, górn¹ zaœ pó³kê i wnêki w drzwiach zajmowa³y pozatykane probówki. Billy wrêczy³ Everettowi piwo i sam wzi¹³ jedno, a potem dok³adnie zaryglowa³ drzwi. Everett obejrza³ uwa¿nie butelkê. Zakrêtka zosta³a wczeœniej odkrêcona jakimœ narzêdziem, mo¿e szczypcami, tak ¿e œciêto metalow¹ kapsle, jak równie¿ czêœæ szklanego gwintu. Etykietka, przyklejona na wyblak³ych pozosta³oœciach poprzedniej, g³osi³a: POPULARNE PIWO WALTA. Spróbowa³ go: tak jak myœla³, domowe. Krok wy¿ej w stosunku do pêdzonego w wannie ginu, który pija³ w Hatfork, ale tylko jeden krok. - Gdzie jest Cale? - zapyta³ ponownie Everett. Pomyœla³ tak¿e: Gdzie jest Gwen?, ale nie powiedzia³ tego. - Spoko - odpar³ Fault, przestaj¹c sapaæ nad swoim piwem. - Najpierw powinieneœ spotkaæ siê z Ilfordem. - Ilford? - Everett nie by³ pewien, czy zna to imiê. - Ojciec Cale'a. Czeka na ciebie - powiedzia³ Billy niewyraŸnie. - Chce ciê zobaczyæ i przywitaæ siê. - Powiedzia³eœ mu, ¿e przyjadê? - Nie musia³em. Twoje sny kr¹¿y³y tu wszêdzie, Everett - mlaszcz¹cy dŸwiêk nasili³ siê, a¿ Fault zredukowa³ swoje piwo do samej piany; postawi³ butelkê na pod³odze i rzek³: - ChodŸmy. Everett wyszed³ za nim na zewn¹trz, a potem udali siê po wyk³adanych kamiennymi p³ytami stopniach do frontowego wejœcia. Drzwi do piwnicy Fault zostawi³ otwarte na oœcie¿. NajwyraŸniej, poza piwem i szklanymi fiolkami, nie by³o tam nic cennego. Mg³a podpe³z³a bli¿ej, os³aniaj¹c swym welonem nawet furtkê, przy której Billy postawi³ motocykl. W drzwiach odwróci³ siê, wyj¹³ Everettowi z rêki na wpó³ opró¿nion¹ butelkê piwa i ukry³ j¹ w krzakach rosn¹cych obok wejœcia. - WeŸmiesz j¹ póŸniej - powiedzia³, jakby stanowi³o to Jakieœ wyjaœnienie. Weszli do domu i Everett poczu³, ¿e jego zmys³y zosta³y Pora¿one. Living room przypomina³ muzeum - œciany pokrywa³y obrazy, a zabytkowe meble wypolerowano do kremowego po³ysku. Szklany stolik do kawy dŸwiga³ ozdobiony z³otymi ornamentami zegar z wahad³em, który tyka³ cicho, rozsiewaj¹c woko³o z³ote blaski przez przezroczyst¹ kopu³ê. Everett poczu³ siê zahipnotyzowany przez ten pokój; by³ olœniony i wrêcz pijany, ¿e chcia³ usi¹œæ. Po widoku apartamentu na dole, nie wspominaj¹c ju¿ o mieszkaniach w Vacaville, mia³ teraz wra¿enie, jakby wszed³ pomiêdzy filmowe dekoracje. Fault wyda³ mu siê nagle podobny do ¿aby i kompromituj¹cy go sw¹ obecnoœci¹; Everett pragn¹³ odsun¹æ siê od niego, nie chcia³ byæ z nim kojarzony. To dziwne pomieszczenie spowodowa³o to samo, co widok twarzy Cale'a Hotchkissa na taœmie magnetowidowej; przypomnia³ sobie. A potem do pokoju wszed³ Ilford Hotchkiss i Everett zastanowi³ siê, czy naprawdê cokolwiek pamiêta. Wygl¹da³ zbyt m³odo, aby móg³ byæ ojcem mê¿czyzny z nagrania wideo. By³ dok³adnie wzrostu Everetta, ale tak wyprostowany i stanowczy, o oczach jak b³yszcz¹ce, marmurowe kamienie, ¿e zdawa³ siê ogromny; sprawia³ wra¿enie, ¿e jest czêœci¹ pokoju, która oderwa³a siê od reszty, aby wymieniæ z przyby³ym uœcisk d³oni. Jednoczeœnie promieniowa³ wystudiowan¹ uprzejmoœci¹, co sprawia³o, i¿ zmniejsza³ siê niczym zegarmistrzowski mechanizm -jak ten z³oty zegar na stole albo stoj¹ce na obramowaniu kominka drzewka bonsai. W³osy na skroniach mu siwia³y, ale siwizna ta zdawa³a siê tylko delikatnym dotkniêciem, zwodnicz¹ pu³apk¹. Podobnie jak pokój, wygl¹da³ lepiej ni¿ ktokolwiek, kogo Everett - czy Chaos - kiedykolwiek widzia³. Uderzaj¹co te¿ przypomina³ swego syna. Everett by³ prawie pewien, ¿e jest to cz³owiek z nagrania na taœmie, ucharakteryzowany na w³asnego ojca, i niemal ju¿ krzykn¹³: Cale!, kiedy mê¿czyzna podszed³ i uj¹³ jego d³oñ. - Billy - odezwa³ siê Ilford, patrz¹c Everettowi prosto w oczy. - Mo¿e zrobi³byœ nam po drinku? Szkocka, co? Everett skin¹³ obojêtnie g³ow¹ i Fault popêdzi³ za bar. Ilford poprowadzi³ go do fotela, a sam usiad³ na kanapie po drugiej stronie ³awy ze szklanym blatem i skrz¹cym siê zegarem. Fault wrêczy³ im drinki w prostopad³oœciennych, kanciastych szklanecz Icach, co stanowi³o ostry kontrast z butelk¹ piwa z odzysku, z któr¹ dopiero co siê rozsta³. Szklanka okaza³a siê niespodziewanie ciê¿ka, jakby magnetyczn¹ si³¹ przyci¹gana do pod³ogi, a alkohol pachnia³ tak intensywnie, ¿e pomyœla³, i¿ wcale nie musi go piæ. - To niezwyk³e móc ciê widzieæ, Everett. Uœmiech Ilforda by³ blady, a wzrok œwidrowa³ badawczo oczy rozmówcy - w poszukiwaniu czegoœ? Poznania? Wspólnoty? Patrz¹c w szklankê, Everett poci¹gn¹³ ³yk whisky. - S³ysza³em, ¿e by³eœ w Vacaville - powiedzia³ jakby od niechcenia Ilford. - Tak. - To dopiero dziwowisko. - Tak. - Co przez to rozumiesz? - To co powiedzia³eœ: dziwowisko - Everett zapragn¹³ chwyciæ tego faceta i wrzasn¹æ: Kim jesteœ? Gdzie jest Cale? Gdzie jest Gwen? - No có¿, w porównaniu z tamtym miejscem mamy siê tu ca³kiem dobrze. - Masz na myœli San Francisco? - Szczególnie No Alley. To bardzo miejscowe zjawisko. Jestem pewien, ¿e zauwa¿y³eœ, jak lokalnymi staj¹ siê dzisiaj rzeczy i sytuacje. - Nie macie... - Everett pomacha³ d³oni¹, pragn¹c byæ zrozumianym bez potrzeby precyzowania tego, o co mu chodzi. - Nie macie tutaj ¿adnej w³adzy? Wiesz, co mam na myœli? Ilford rozeœmia³ siê, nie otwieraj¹c ust, a potem powiedzia³: - Nie tego rodzaju. Wróci³ Fault ze swoim drinkiem, br¹zowy alkohol wype³nia³ szklankê niemal po brzegi. - Everetta nie trzeba przekonywaæ - powiedzia³, szczerz¹c w uœmiechu spróchnia³e pieñki. - Przejecha³ prawie po³owê tego pieprzonego kraju, ¿eby nas znaleŸæ. Everett poci¹gn¹³ kolejny ³yk whisky, a potem podniós³ wzrok i ponownie zastanowi³ siê nad mê¿czyzn¹ siedz¹cym po drugiej stronie stolika. Ilford Hotchkiss zdawa³ siê traciæ i odzyskiwaæ ostroœæ, jak w obiektywie rozregulowanego aparatu, ale kiedy napotyka³ wzrok Everetta, przybiera³ ponownie swój wymuszony uœmiech, wokó³ którego tê¿a³a reszta jego cia³a. Upi³em siê?, zastanowi³ siê Everett. Z g³oœnym trzaskiem odstawi³ swoje naczynie na stolik i zamykaj¹c oczy, rozpar³ siê wygodniej w fotelu. Pragn¹³ zdusiæ migotanie tego pokoju, te zbyt precyzyjne detale obrazów na œcianach, te drzewka bonsai i zmieszan¹ twarz Ilforda, ale one pozostawa³y wytrawione w jego pamiêci, jakby mia³ je wydrukowane po wewnêtrznej stronie powiek. I nie potrafi³ nie s³yszeæ tykania zegara. - Coœ siê sta³o? - spyta³ Ilford. - Ma dosyæ - odpar³ Billy. Fault i Hotchkiss, ci dwaj siedz¹cy obok niego, byli absurdalni i straszni. Byli gargulcami na obrze¿ach pustki, pustki sk³adaj¹cej siê z braku Cale'a i Gwen. To Cale i Gwen stanowili jego prawdziwe przeznaczenie; wabik, który przywiód³ go tu i trzyma³. Ale zamiast na tamtych wpad³ na Billy'ego i Ilforda. Jaki rodzaj targu zosta³ ubity w tym domu? Poczu³ siê nagle rozpaczliwie s³aby. Od sprzeczki Chaosa z Edie poprzedniej nocy do whisky poprawiaj¹cej piwo Faulta bieg³a zbyt prosta linia. To przekracza³o jego mo¿liwoœci; by³ zbyt wieloma ludŸmi, by³o go co najmniej o jednego za du¿o. A jeszcze istnia³ Ilford Hotchkiss. Nastêpnego dnia kiedy obudzi³ siê wczeœnie rano, pada³o. W domu panowa³a cisza. Zosta³ po³o¿ony do ³ó¿ka w skromnymczystym pokoju, o którego okno uderza³y miêkko liœcie stoj¹cego tu¿ przy murze eukaliptusa. Wyœlizn¹³ siê spod przykrycia, w³o¿y³ na siebie nowe ubranie z szafy i na palcach zszed³ na dó³. Deszcz nie przepêdzi³ mg³y; dom nadal by³ przez ni¹ odizolowany od œwiata niczym figurka w mlecznej, szklanej kuli. Wyszed³ boso na zewn¹trz i sta³ w ch³odnym, wilgotnym wietrze, oddychaj¹c porannym powietrzem. Z okapu spada³y krople, tworz¹c równ¹ liniê na p³ytach, które prowadzi³y za róg domu i do mieszkania w piwnicy. Wróci³, wci¹¿ na palcach, do swego pokoju, aby ubraæ buty, a potem zszed³ po stopniach do przyziemia. Wnêdzy, która niegdyœ stanowi³a mieszkanie Cale'a, siedzia³ Fault, zag³êbiony w stoj¹cym pod oknem fotelu i patrz¹cy na deszcz. Odwróci³ siê i uœmiechn¹³ niewyraŸnie do Everetta. - Wczeœnie wsta³eœ - zauwa¿y³. Everett czu³ siê tak, jakby mu odjê³o mowê albo jakby wyszed³ z ³ó¿ka, lunatykuj¹c. - Siadaj - Billy machn¹³ niedbale d³oni¹. Everett siad³ tam, gdzie sta³, na wolnym krzeœle, nie przysuwaj¹c go do Faulta. - Nie mów Ilfordowi - powiedzia³ Billy ostrzegawczo. - Nie mówiæ czego? - ¯e Cale jest tutaj. - Nie powinno byæ z tym problemu, Billy, bo Cale'a nie ma. - Och, jest tutaj. - Co masz na myœli? - Kiedy pada, odwiedzamy siê z Cale'em ka¿dego ranka. Jeszcze niedawno pada³o codziennie. Fault zwariowa³, zrozumia³ wreszcie Everett. Ale sk¹d w takim razie wziê³o siê nagranie wideo? - To znaczy, nie ma go teraz - Billy zeskoczy³ z fotela, nagle o¿ywiony. - Znikn¹³ tu¿ przed twoim przyjœciem. Ale jest go wiêcej. - Wiêcej gdzie? - spyta³; ta gra mu nie przeszkadza³a. - W lodówce. - Jest wiêcej Cale'a w lodówce? - Tak. Mój zapas. Everett westchn¹³. - No to wyjmij go trochê. Nie b¹dŸ samolubny. - Ale nie powiesz Ilfordowi ? - Fault zacz¹³ szperaæ w kieszeni w poszukiwaniu klucza do zasuwy. - Nie powiem. Billy otworzy³ zamek i siêgn¹³ do wnêtrza lodówki. Wydoby³ jedn¹ z zatkanych probówek oraz strzykawkê i kopniakiem zamkn¹³ drzwiczki. - Tu go masz - stwierdzi³ z zadum¹, a potem zêbami odkorkowa³ fiolkê. - Daaj amiê - powiedzia³ z korkiem w zêbach, kiedy zgrabnie nape³ni³ strzykawkê zawartoœci¹ probówki. - Co? Fault wyplu³ korek i powtórzy³: - Dawaj ramiê. Everett patrzy³ na niego oniemia³y. - Daj spokój, podwiñ rêkaw. Deszcz zabêbni³ o kamienie na dworze, rzêsisty i nieuchronny. Poza tym by³a tylko mg³a. Everett czu³ ciê¿ar wznosz¹cego siê nad nimi domu - b³yszcz¹cy living room, z³oty zegar i szafka pe³na whisky bursztynowego koloru - wszystko to napiera³o na nêdzne mieszkanie Faulta. Billy podszed³ do niego, uœmiechaj¹c siê krzywo, gotowa strzykawka niefrasobliwie celowa³a w jego brzuch. Everett wyobrazi³ sobie, ¿e ca³a podró¿ z Hatfork prowadzi³a do tego momentu, do tego upiornego domu stoj¹cego tam, gdzie powinno byæ miasto, a gdzie znalaz³ jedynie wyspê mg³y; teraz ca³e jego przeznaczenie zogniskowa³o siê w czubku ig³y. Podwin¹³ rêkaw i wyci¹gn¹³ przed siebie ramiê. - Everett. Cale siedzia³ naprzeciw niego, na niewidzialnym krzeœle, w pozbawionej kszta³tów pustej przestrzeni. To by³ Cale, taki jak wczeœniej, Cale z taœmy wideo, któr¹ Chaos ogl¹da³ w Vacaville - Przyjaciel, którego zachowa³ w pamiêci. Jeœli zachowa³ tam cokolwiek. Fault, pokój i okno, wszystko zniknê³o. - A wiêc jesteœ tutaj - powiedzia³ Cale. Uœmiechn¹³ siê, pochyli³ do przodu, ale nie wyci¹gn¹³ rêki. - Chyba jestem - Everett us³ysza³, jak sam to mówi. Jakkolwiek by by³o, „gdzieœ” jestem, pomyœla³. I ty jesteœ w tym samym „gdzieœ”, co i ja. Jesteœmy w nim razem. - Jest wiele rzeczy, o których musimy pogadaæ. Pomiêdzy nich wkrad³o siê jakieœ osza³amiaj¹ce nieporozumienie. - Twój ojciec... - zacz¹³ Everett. - Pieprzyæ Ilforda. Nie liczy siê. Trzymaj go od tego z daleka. - Okay - zgodzi³ siê Everett. Przynajmniej by³ to jakiœ rodzaj symetrii, jeœli wzi¹æ pod uwagê opór Faulta przed mówieniem Ilfordowi o Cale'u. Everett obróci³ g³owê, chc¹c zrozumieæ naturê tej pozbawionej jakichkolwiek cech przestrzeni, która zast¹pi³a otaczaj¹cy go œwiat. Poza nim rozci¹ga³ siê jedynie bezdenny mrok, szaroœæ, mog¹ca byæ tak samo blisko, jak powieki jego oczu, lub równie daleko, co gwiazdy. Patrzenie w ni¹ wywo³ywa³o uczucie zawrotu g³owy i klaustrofobii. Odwróci³ siê z powrotem. Cale siedzia³ pozornie niedaleko. Stanowi³ jedyny punkt odniesienia, jedyny znak na skali. - Cale... - Tak? - Jest wiele rzeczy, których nie pamiêtam... lub nie rozumiem. - A pamiêtasz mnie? Ciebie ukrytego w probówce czy ciebie przyczajonego za rysami twarzy swego ojca?, chcia³ zapytaæ Everett. Nie; ten, którego powinien pamiêtaæ, by³ cz³owiekiem mieszkaj¹cym w piwnicznym apartamencie; przyjacielem. Mimo wspomnieñ, odzyskanych podczas jazdy z Faultem do San Francisco, Everett nadal dryfowa³ po omacku. A tutaj, w mieœcie pe³nym luk. sprawy zawêzi³y siê do niego i Cale'a. Zadaj mi pytanie o wagonowniê, pomyœla³, pragn¹c ponownie doznaæ wra¿enia namacalnoœci rzeczywistoœci. - Pamiêtam ciê z wczeœniejszych czasów - stwierdzi³ po Prostu. - A co potem? - Hatfork, miasto w Wyoming. I bycie cz³owiekiem imieniem Chaos. - Nie pamiêtasz prze³omu? - Nie. - Nie martw siê tym, to jak ciêcie w filmie. Ka¿demu czegoœ brakuje. Tak jak tobie, na przyk³ad, chcia³ powiedzieæ Everett. Straci³eœ cia³o. Potem zastanowi³ siê: Czy brak cia³a jest lepszy czy gorszy od tego, czego brakuje jemu samemu? - Przyjecha³em zobaczyæ siê z Gwen - rzek³ Everett. - Pamiêta³em j¹. To mnie tu sprowadzi³o. - Wiem. - By³a na taœmie, któr¹ Fault... - Zobaczysz j¹ za moment. Cale powiedzia³ to ca³kiem zwyczajnie, ale dla Everetta tak to nie zabrzmia³o. Myœl, ¿e Gwen mo¿e byæ zaledwie o chwilê st¹d, by³a poruszaj¹ca. - Najpierw opowiedz mi o Hatfork - ci¹gn¹³ Cale. - Wiem co nieco z twoich snów oraz od Faulta. Ale chcê to us³yszeæ od ciebie. Opowiedz mi o Kelloggu. Wiêc Everett wywali³ wszystko z siebie. Kellogga i Ma³¹ Amerykê, samochody, magazyny puszkowanej ¿ywnoœci, potem Melindê, podró¿ na zachód i Edie. Zdumia³ siê strumieniem s³ów, dŸwiêkiem swego g³osu; by³a to najd³u¿sza g³oœna przemowa, na jak¹ zdoby³ siê od niepamiêtnych czasów. Zbli¿aj¹c siê do koñca, stwierdzi³, ¿e próbuje dobiæ targu - jedynego, podczas którego móg³ dostaæ tyle samo, ile sam da³. Potem jednak¿e siedzieli w milczeniu. Cale wygl¹da³ na zatroskanego; wpatrzony w pustkê, któr¹ ze sob¹ dzielili, jakby coœ w niej zobaczy³. - Niewa¿ne - odezwa³ siê w koñcu. - Powinienem zaprowadziæ ciê do Gwen, zanim dawka zacznie siê wyczerpywaæ. - Powiedzia³em ci wszystko, co wiem - stwierdzi³ Everett. - Jestem pewny - rzek³ Cale; zdawa³ siê roztargniony. - To jednak œmieszne. Znalaz³eœ sposób, aby w tej historii pomin¹æ siebie. Siêgn¹³ w pustkê za sob¹ i nacisn¹³ nie istniej¹c¹ klamkê, która mimo to szczêknê³a. - Co masz na myœli? - spyta³ Everett, patrz¹c na otwieraj¹ce siê przejœcie, za którym le¿a³a jeszcze g³êbsza ciemnoœæ. Wyci¹gn¹³ szyjê, staraj¹c siê coœ dostrzec, ale nic nie widzia³; w mroku zatañczy³y jedynie iluzoryczne wiry. - Zas³ugujesz na wiêcej zaufania, to wszystko - g³os Cale'a wype³ni³ ciemnoœæ. - Mia³eœ wiele wspólnego z rzeczami, które widzia³eœ. Wskaza³ rêk¹ na drzwi. - IdŸ. Wbrew swej woli Everett run¹³ naprzód, przez drzwi. Bia³e kontury pokoju zosta³y naszkicowane w czarnej przestrzeni. Odwróci³ siê, aby ujrzeæ Cale'a, nadal siedz¹cego w swojej nicoœci. - IdŸ - zakraka³ Cale. Everett w pop³yn¹³ w g³¹b czerni. Siedzia³a na brzegu nakreœlonego biel¹ ³ó¿ka, ubrana w coœ czarnego, co zlewa³o siê z t³em, tak ¿e jej twarz i d³onie promieniowa³y œwiat³em, unosz¹c siê w powietrzu. To by³a postaæ z taœmy oraz z jego snów. Gwen. - Everett - odsunê³a w³osy z twarzy i uœmiechnê³a siê nieœmia³o. - Czeka³am... Chwilê póŸniej spuœci³a wzrok, ale jej oczy b³yszcza³y od ³ez. - To naprawdê ty? - Tak - wyrwa³o mu siê. - Cale powiedzia³ mi, ¿e przyje¿d¿asz. Wiedzia³ to ze snów. Nie wierzy³am mu. Wszyscy œnili o tobie, nawet Fault, tylko nie ja. - Nie potrafiê kontrolowaæ swoich snów... - Wiem. To niewa¿ne - spojrza³a mu w oczy, a potem uciek³a gdzieœ wzrokiem. - ChodŸ tutaj. Podszed³ i usiad³ obok niej na brzegu ³ó¿ka. Poczu³ ciê¿ar Gwen, kiedy biodro dziewczyny otar³o siê o niego. Dotkn¹³ jej ramienia. Siêgnê³a w górê i wziê³a jego d³orl, k³ad¹c j¹ na ³onie. Spletli swoje palce. - Bez ciebie nie jestem tym, czym by³am wczeœniej - wyzna³a. - Jestem tylko po³ow¹ siebie. Nie wiem, jak zacz¹æ, by ci to powiedzieæ... - To samo jest ze mn¹ - odpar³; pomyœla³, ¿e mog³o tak byæ. - Zagubi³em siê. Nie by³em sob¹. - Zgubi³eœ siê gdzie? - W zapomnieniu - ich s³owa kr¹¿y³y, oderwane od rzeczywistoœci. Ale to nie mia³o znaczenia. Ich s³owa nie stanowi³y istoty rzeczy. - Zapomnia³eœ o mnie? - spyta³a. - Zapomnia³em o wszystkim. A¿ do wczoraj by³em zupe³nie kimœ innym. Nie pamiêtam nawet, jak siê rozstaliœmy. Spuœci³a wzrok. - Nie zapomnia³aœ o mnie? - zapyta³. Nie chcia³ powiedzieæ czegoœ niew³aœciwego. - Nie, nigdy ciê nie zapomnia³am, Everett. S¹dzê, ¿e bli¿sza by³am zapomnienia siebie. - A ja zapomnia³em tak¿e i siebie - wyjaœni³. - Dok³adnie to mi siê przytrafi³o. Ale ciebie przypomnia³em sobie najwczeœniej, w snach. Uœmiechnê³a siê. - Nie zapomnia³eœ siebie w taki sposób, w jaki ja zapomnia³am o sobie. - Co... Dotknê³a jego policzka. - To trudne do wyt³umaczenia. Wszystko, co pozosta³o, by³o wspomnieniami o tobie, o nas razem. Musia³am odtworzyæ siê z tego wspomnienia. To dlatego tak boli, teraz, kiedy powiedzia³eœ, ¿e mnie zapomnia³eœ. - Przykro mi, ja... - Niewa¿ne. - Wszystko tutaj jest bardzo dziwne. Na przyk³ad Cale - czy by³ wczeœniej taki gniewny? Potrz¹snê³a g³ow¹. - Nie wiem. - Nadal brakuje wielu rzeczy. Czasu pomiêdzy zdarzeniami. Domu nad wod¹, w którym mieszka³em. - Twojego domu. Do czasu, kiedy opuœci³eœ miasto. - Kiedy opuœci³em miasto? - powtórzy³ jak echo. - Kiedy to by³o? Potrz¹snê³a znowu g³ow¹. - Tak? - Nie pytaj mnie - odwróci³a siê. - Coœ nie w porz¹dku? - zapyta³. Coœ by³o zdecydowanie nie w porz¹dku, ale z nim: ziarnista niekonsekwencja na granicy jego wizji, jakby mia³ zbyt mocno zaciœniête oczy. Zastrzyk Faulta. dotar³o do niego, przestawa³ dzia³aæ. - Nie, tylko... Poca³owa³a go. Najpierw obok ust; b³ysk skóry i oddechu, któremu pospieszy³ na spotkanie tylko po to, by go straciæ. A potem pochyli³a siê, jej wargi rozchyli³y siê, ukazuj¹c jêzyk, a kiedy dotknê³a jego ust, nie zniknê³a, ale przywar³a do nich. Poczu³ jej smak, poczu³ uderzenie krwi. - Gwen... A potem odesz³a i Everett ponownie znalaz³ siê u Faulta, w mieszkaniu w piwnicy, siedz¹c przed d³ugim oknem. Deszcz nadal pada³. Sta³ wraz z Ilfordem i Faultem na ska³ach wyspy Alcatraz, tu¿ na krawêdzi chlupocz¹cej wody. Niebo by³o nadzwyczaj niebieskie i czyste, a powietrze zimne. Opuszczone wiêzienie przywiod³o Everettowi na myœl labirynt w Vacaville. A ocean, widoczny za podporami Golden Gate Bridge, oznacza³ kres jego wêdrówki na zachód. By³a to innego rodzaju pustynia, nie taka jednak, któr¹ mo¿na by przemierzyæ skradzionym samochodem. Kiedy przesta³o padaæ, Ilford i Billy obwieŸli go po mieœcie, a potem wziêli go ³odzi¹ na wyspê, nie wyjaœniaj¹c, dlaczego to robi¹. Everett czu³, ¿e obaj chc¹ zostawiæ Cale'a za sob¹, w domu - rzeczywistego czy zapamiêtanego. Ale Cale tak bardzo ¿y³ w rysach swego ojca, ¿e Everett mruga³, gdy na niego spogl¹da³. Czy Billy nie widzia³ tego? Mewa zatoczy³a ko³o nad ska³ami, a potem wlecia³a w przeciwny podmuch wiatru - skrzyd³a mia³a napiête, pióra przyp³aszczone i nie robi³a ¿adnego znacz¹cego postêpu. - Jak d³ugo by³eœ w Hatfork? - zapyta³ nagle Ilford. Everetta zdumia³o to pytanie, ale zna³ odpowiedŸ. - Co najmniej piêæ lat. - Od prze³omu nie minê³o wiêcej ni¿ dwa - stwierdzi³ Hotchkiss. - W Hatfork to by³o piêæ. Ilford i Fault wymienili spojrzenia. Mewa odwróci³a siê do kierunku wiatru i zniknê³a. - Mówi³eœ, ¿e samochody by³y tam napêdzane benzyn¹? - chcia³ wiedzieæ Hotchkiss. - Tak. - Czy pozostaj¹c w bakach, nie traci³a swojej wartoœci energetycznej? - On ma racjê, Everett - wtr¹ci³ siê Billy. - Po takim czasie benzyna jest do niczego. Co za ró¿nica, je¿eli w jego rzeczywistoœci zostanie wybita J jeszcze jedna dziura? Nadal uwa¿a³ piêæ lat Chaosa w Hatfork za czêœæ siebie, jak rêkê czy nogê. Te lata wydarzy³y siê - gdzieœ, komuœ. - Okay - powiedzia³. - Dwa lata. Ale dwa lata od czego? - S³ucham? - Kiedy mówisz „prze³om”, to co masz na myœli? - Nie ma jednego wyjaœnienia, Everett. Ludzie pamiêtaj¹ jak¹œ katastrofê, ale nie ma zgody co do tego, jaki by³ jej charakter. Widzia³eœ to dok³adniej ni¿ ktokolwiek z nas. Co Ilford wiedzia³?, zastanowi³ siê Everett. Opowiedzia³ swoj¹ historiê Cale'owi, nikomu wiêcej. Ani Faultowi, ani tym bardziej Ilfordowi. Czy moje sny objawi³y im tak wiele? Albo czy teraz rozmawia z Cale'em? Rzuci³ ukradkowe spojrzenie na Hotchkissa, który sta³ bez ruchu, patrz¹c w morze, ale próba oddzielenia zamazanych rysów ojca i syna spowodowa³a tylko ból g³owy. Fault widzia³, ¿e im siê przygl¹da i wyszczerzy³ ponuro zêby, jakby mówi³: Nie nudŸ. - Jesteœ jak Kellogg, wiesz - powiedzia³ Ilford. - Co to znaczy? - zapyta³ odruchowo Everett, chocia¿ oskar¿enie by³o doskonale znane. Melinda. Sam Kellogg. Mo¿e Ilford dosta³ swoje informacje od Kellogga, pomyœla³ Everett kwaœno. To mog³o wiele t³umaczyæ. - Jesteœ jednym z tych, którzy czyni¹ rzeczy takimi, jakimi s¹. Hatfork czy Ma³a Ameryka to tak samo twoje dzie³o, jak Kellogga. - Jestem po przeciwnej stronie - zaprotestowa³ Everett. - Stanowiê uniwersaln¹ antenê. Zawsze wpadam w miejscowy porz¹dek. - Odbierasz, ale tak¿e nadajesz, wypaczaj¹c lokalny uk³ad. Everett przypomnia³ sobie jedzenie w Hatfork, zupê gotowan¹ z psów czy kotów - i pomys³, ¿e móg³by byæ odpowiedzialny za ten rodzaj ¿ycia sprawia³, ¿e czu³ siê niemal fizycznie chory. - Obsesjê Kellogga stanowi³a wojna atomowa. To nie by³a moja katastrofa. - Twój wp³yw jest subtelniejszy. - S³aby, to odpowiedniejsze s³owo. - By³eœ nieœwiadomy swoich mo¿liwoœci. To jedyne ograniczenie. - Wola³bym raczej nadal pozostaæ nieœwiadomy. Zamilkli, patrz¹c na ocean. - Dlaczego tutaj przyjecha³eœ, Everett? - spyta³ Hotchkiss. Nie odpowiedzia³. - Szuka swojej dziewczyny, Ilford - odezwa³ siê Billy. - Szczególnej dziewczyny. - Dziewczyny - powtórzy³ Ilford sceptycznie. Everett chcia³ zapytaæ Hotchkissa, czy zna³ Gwen, ale powstrzyma³ siê, przypominaj¹c sobie obietnicê, z³o¿on¹ Faultowi, aby nie mówiæ o fiolkach w lodówce: nie mówiæ o Cale'u. - Jesteœ zbyt sfiksowany na punkcie przesz³oœci - powiedzia³ Ilford. - Nie mo¿esz wróciæ. Zw³aszcza ¿e po drodze przekszta³casz rzeczywistoœæ. Nie mo¿esz odzyskaæ rzeczy, któr¹ zmieniasz, gdy tylko jej dotkniesz. Everett pragn¹³ zapytaæ: A co z Cale'em? Kto go dotkn¹³ i zmieni³? Bo to nie by³em ja. Odwróci³ siê od wody w stronê masywnego, zrujnowanego wiêzienia. Wynurza³o siê do nieba niczym pokryta naroœlami twarz. Zacz¹³ iœæ po ska³ach w stronê otaczaj¹cego wyspê betonowego nabrze¿a. Ilford i Fault poszli za nim. Gdy siê tam znaleŸli, wsiedli na ³ódŸ i w milczeniu pop³ynêli przez zatokê. W ³odzi Everett czu³ siê nieszczególnie, denerwowa³ go wiatr, s³oñce i woda pod nimi, bezdenna tajemnica. Pomyœla³ o œnie Kellogga o oceanie, przeciwieñstwie pustyni. Sen o têsknocie, jak mu siê teraz zdawa³o. Sama Ziemia by³a niezmienna; nieskoñczone obszary piasku, wody i trotuarów. To ludzie okazywali siê zak³ócaj¹cymi rzeczywistoœæ szaleñcami, którzy w³óczyli siê po jej powierzchni, postrzegaj¹c œwiat jako przejœciowy i potrzaskany. Everett pragn¹³, aby ziemia mog³a jakoœ ich zabiæ, a potem ulokowaæ w swej ciszy, niezmiennoœci i g³êbi. - Chcia³bym raczej pójœæ w przeciwnym kierunku - odezwa³ siê nagle do Ilforda. - Wola³bym znaleŸæ sposób na powstrzymanie tych snów. - Nie musisz wybieraæ. Móg³byœ sprawiæ, aby œwiat i sny pasowa³y do siebie. - Wówczas by³bym kimœ takim jak Kellogg - stwierdzi³ Everett. - Lub jednym z pozosta³ych; takim jak ci, którzy rz¹dz¹ w Vacaville. Nie chcesz przecie¿ tego tutaj. Nie powiedzia³, i¿ jego zdaniem No Alley znajdowa³a siê pod pewnego rodzaju subteln¹ kontrol¹, a sprawy w San Francisco nie by³y ca³kiem w porz¹dku. - Nie musi tak byæ - rzek³ Ilford. Sterowa³ niedbale, uderzaj¹c kad³ubem o fale, kieruj¹c siê w stronê b³yszcz¹cego skraju miasta. - Urz¹dzam dzisiaj niewielkie przyjêcie. Pogadasz z moimi przyjació³mi. Unikaj¹c goœci, poszed³ najpierw do kuchni i zagubi³ siê w obfitoœci spi¿arni Ilforda. Po piêciu latach g³odowania - przynajmniej on pamiêta³ piêæ lat g³odowania - obfitoœæ by³a upajaj¹ca. Szukaj¹c naczyñ, przeszed³ niezgrabnie wzd³u¿ kon-tuaru do kredensu, odkrywaj¹c zapasy, które ma³oamerykanom wystarczy³yby na miesi¹c: pó³ki zastawione puszkami - i to nie prymitywnymi daniami, jak fasola czy zupy, ale delikatesami - pieprznymi, malutkimi rybkami w musztardzie, marynowanymi szparagami i p¹czkami kapusty. Zwiedzaj¹c to fascynuj¹ce pomieszczenie, zapomnia³ o jedzeniu. Jedna z szafek wype³niona by³a butelkami szkockiej, któr¹ Ilford serwowa³ poprzedniego wieczoru, inna zawiera³a flaszki aromatycznego octu winnego, s³oiki palonego czerwonego pieprzu i paczki australijskich orzechów. Stoj¹c¹ na pod³odze zamra¿arkê za³adowano olbrzymimi po³ciami wo³owiny i baraniny. Przeszed³ z powrotem przez kuchniê, w oszo³omieniu uk³adaj¹c na kartonowej tacce stosy zimnego miêsa oraz sa³atek z kontuaru i zabra³ to do li ving roomu. Niewielka grupa goœci dryfowa³a w blasku domu Ilforda, a pomruk ich rozmów odbija³ siê cichym echem, jakby poch³aniany przez umeblowanie pokoju. Na zewn¹trz mg³a ponownie podesz³a pod same okna. Jak oni siê tutaj dostali?, zastanawia³ siê Everett. Sk¹d przybyli? Mia³ wra¿enie, jakby Ilford wyj¹³ to miejsce wraz z goœæmi z jakiejœ przechowalni i porozmie-szcza³ ich na fotelach oraz sofie, niczym œwieczki w kandelabrze. - Dawn Crash - przedstawi³a siê jakaœ kobieta, podchodz¹c do niego i wyci¹gaj¹c rêkê. By³a w wieku Ilforda i w pewien sposób do niego podobna: dobrze siê trzymaj¹ca, wygl¹daj¹ca jednak na swoje lata, choæ skóra na jej twarzy by³a pozbawiona zmarszczek i opalona, a ca³a postaæ nienaturalnie wyprostowana. Oczy mia³a przera¿aj¹co œwietliste i ¿ywe. Everett uzna³, i¿ jest nieprawdopodobnie poci¹gaj¹ca. - Czeœæ, Dawn - powiedzia³ Fault, wœlizguj¹c siê pomiêdzy nich. - Witaj, Billy. Przedstaw mnie swojemu przyjacielowi. Everett od³o¿y³ talerzyk na stolik do kawy, uœcisn¹³ jej d³oñ i wymieni³ swoje imiê. Odniós³ wra¿enie, ¿e nie by³a nim zdumiona. Kobieta przysunê³a siê bli¿ej, wykluczaj¹c Faulta z ich grona. - Wiedzia³am, ¿e to ty. Ilford powiedzia³, ¿e zatrzyma³eœ siê u niego na jakiœ czas. - Mo¿liwe. - Dobrze. Mo¿e bêdziemy razem pracowaæ - przerwa³o jej nadejœcie Hotchkissa wraz z innym mê¿czyzn¹, który z racji ogolonej g³owy i ciemnych okularów przypomina³ Everettowi szalonego doktora z filmu, który widzia³ u Edie w telewizji. Podczas emocjonuj¹cej strzelaniny na stacji benzynowej doktor zosta³ osobiœcie aresztowany przez prezydenta Kentmana. - Harriman, to jest Everett Moon - przedstawi³ go Ilford. - Everett, poznaj Harrimana Crasha. - Witaj - powiedzia³ nieco zak³opotany Everett. Czy Moon to jego ostatnie nazwisko? S³ysza³ je ju¿ wczeœniej - i teraz przypomnia³ sobie gdzie. Zielonoœæ i White Walnut. NajwyraŸniej Moon by³o jego nazwiskiem we mgle. - Przepraszam, na imiê masz Harriman? - Tak. - £ysy facet uœmiechn¹³ siê. - Harriman Crash. Ale mo¿esz mi mówiæ Harry. Kobieta spojrza³a na nich groŸnie; Everett i Harriman wymienili uœcisk d³oni. Na chwilê wszyscy umilkli, poci¹gaj¹c drinki. Everett skorzysta³ z okazji, oderwa³ kawa³ek kanapki z pieczon¹ wo³owin¹ i podniós³ do ust. Nikt inny nie jad³. - Wybaczcie mi - odezwa³ siê Hotchkiss. - Muszê czyniæ honory gospodarza domu. Pochyli³ siê ku Everettowi. - Pogadamy póŸniej - rzek³ uspokajaj¹cym tonem. - Harry wie bardzo wiele na temat twojej sytuacji. Poklepa³ go po ramieniu i odszed³. Fault pod¹¿y³ za nim. - A zatem - powiedzia³ Harriman, wci¹¿ uœmiechniêty, wznosz¹c swoj¹ szklankê -jesteœ tutaj now¹ gwiazd¹. Jak ci siê u nas podoba? Everett poczu³ siê skonfundowany, ale Dawn wybawi³a go od koniecznoœci odpowiedzi. - Nie b¹dŸ os³em, Harry - rzek³a. - Everett nic o tym nie mo¿e powiedzieæ. Nie wie nawet, czy tutaj zostanie. - Ale rozwa¿asz mo¿liwoœæ pracy z nami? - kontynuowa³ Harry, poch³oniêty swoj¹ myœl¹. - Prawda? Everett odzyska³ g³os, ale wszystko, na co siê zdoby³, brzmia³o ma³o konkretnie: - Nie jestem pewien, co to znaczy. - Bardzo dobrze. Nikt z nas tego nie wie. Ale by³oby interesuj¹c¹ rzecz¹ zbadaæ kryj¹ce siê w tym mo¿liwoœci. To jest czas perspektyw. Zgadzasz siê ze mn¹? Everett nie móg³ siê z tym sprzeczaæ. - Jak do tej pory bardziej siê martwi³em, hm, osobistymi mo¿liwoœciami - odpar³. - Podobnie jak my. - Harriman Crash potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Ale tu chodzi o kogoœ z tak szczególnymi talentami jak twoje. Badaæ jeden taki przypadek to tak, jakby poznaæ inne. - Jesteœ pretensjonalny, Harry - stwierdzi³a Dawn. - I moralizatorski. Zapali³a papierosa i Everett poczu³ nag³¹ ochotê, by zrobiæ to samo. Pali³ dawniej? Tak czy inaczej, Chaos pali³. Mia³ nadziejê, ¿e Dawn poczêstuje go. - Pogl¹d Everetta na jego osobiste widoki jest du¿o bardziej interesuj¹cy dla niego samego. Jestem tego pewna. - To wystarczy - stwierdzi³ Harriman. - Ale musi tak¿e poj¹æ, ¿e najlepsz¹ okazjê na ich zrozumienie ma z nasz¹ pomoc¹. Jego wyj¹tkowe cechy stanowi³y dla niego bardziej przekleñstwo ni¿ b³ogos³awieñstwo. Mam racjê, Everett? Czy to by³o utrapienie? Prze³kn¹³ kolejny kawa³ek sandwicza i powiedzia³: - Nie uwa¿am, ¿eby to mia³o byæ takie proste. - Dosyæ tanio sprzedajesz jego poczucie niesprawiedliwoœci spo³ecznej, Dawn. Everett podró¿owa³ i widzia³, prawdopodobnie lepiej ni¿ ty, ja czy ktokolwiek inny z tutaj zgromadzonych, co dok³adnie znaczy niew³aœciwe u¿ycie lub zlekcewa¿enie tego rodzaju mo¿liwoœci. Zostawia³eœ za sob¹ ludzi podczas tych woja¿y, prawda, Everett? Prawdopodobnie w powa¿nych tarapatach. - Tak - przyzna³, staraj¹c siê nie myœleæ o Edie. - Czy mylê siê, przypuszczaj¹c, ¿e gdybyœ móg³ zmieniæ stan rzeczy, tutaj czy gdziekolwiek indziej, na lepsze, to mia³oby to dla ciebie znaczenie? - Gdybym wierzy³, ¿e... - co Ilford powiedzia³ tym ludziom? Jakie z³o¿y³ obietnice? - Ale nie jestem pewien, czy by³bym w stanie to uczyniæ. - Racja - Harriman klepn¹³ go w ramiê i wyszczerzy³ siê znowu, jakby Everett zda³ jakiœ test. - I to jest powód, dla którego przyszliœmy spotkaæ siê z tob¹. Chcemy zobaczyæ, ile mo¿esz. Ale zróbmy tak, jak powiedzia³ Ilford, i porozmawiajmy póŸniej. Idê nalaæ sobie kolejnego drinka. Harriman odszed³ w kierunku kuchni, a Dawn przenios³a siê na kanapê, gdzie siad³a - wygl¹daj¹c na znudzon¹ - obok innego mê¿czyzny, nieco starszego od niej, o siwych w³osach i czarnych w¹sach. Dwie inne pary sta³y w pobli¿u, rozmawiaj¹c cicho i zajmuj¹c siê swymi drinkami, i kiedy Everett spojrza³ w ich stronê, goœcie uœmiechnêli siê do niego w odpowiedzi. Pokój pe³en by³ pozornie najzwyklejszych ludzi, którzy teraz, w œrodku tkaniny splecionej z nieszczêœæ, jakie spad³y na œwiat, sprawiali wra¿enie ch³odnych i zakonserwowanych, jak eksponaty w muzeum figur woskowych. Zastanawia³ siê, czy podobnie wygl¹da³a koteria przywódców rz¹dz¹cych Vacaville, zanim nie przekszta³cili siê w gwiazdy telewizji oraz komiksowych superbohaterów? Kiedy ponownie siê odwróci³, w¹saty mê¿czyzna i jakaœ kobieta stali przed nim, a Dawn dokonywa³a prezentacji: Sylvia Greenbaum i Dennis Ard - nowe nazwiska, które Everett z wysi³kiem próbowa³ zachowaæ w pamiêci. Oczy Sylvii by³y wyba³uszone, a jej pe³ne usta mocno zaciœniête. To, razem z jej wybuchow¹ gestykulacj¹, spowodowa³o, ¿e Everett mia³ ochotê uciec. Kobieta ci¹gnê³a jak¹œ opowieœæ. - ... sprowadzi³o siê to wszystko do przeci¹gania pomiêdzy nimi liny. Tree to by³ ten stary, pow³ócz¹cy nogami mê¿czyzna, który lubi³ ³aziæ po okolicy, zbieraæ grzyby i gadaæ do krów; po prostu s³aby, ekscentryczny staruszek. Ale zmusi³ nas, byœmy uwierzyli, ¿e by³ niemieckim in¿ynierem rakietowym, który wysadzi³ œwiat w powietrze! Czuliœmy siê winni wobec niego z powodu tych snów, gdy¿ to przez nie nabra³ pewnoœci, i¿ stanowi przyczynê tego, co siê sta³o. A potem zjawi³ siê Hoppington siedz¹cy w wózku, podobnym do fotela na kó³kach, chocia¿ by³ jeszcze m³ody... - przerwa³a i uœmiechnê³a siê nieœmia³o do Everetta. W¹sacz po³o¿y³ d³oñ na jej ramieniu i to zachêci³o kobietê do dalszej opowieœci. - Zupe³nie oszala³, gorzej ni¿ Tree. I ci dwaj zaczêli walczyæ ze sob¹ o sprawowanie kontroli, to jeden, to drugi... Everett musia³ wygl¹daæ na zagubionego. - Sylvia opowiada o West Marin - wyjaœni³a Dawn. - To miejsce, w którym by³a wczeœniej, zanim tutaj przyjecha³a. A raczej uciek³a, podobnie jak ty. - Prawdopodobnie to wci¹¿ tak trwa - ci¹gnê³a tamta. - Wszyscy tkwiliœmy w tym, schwytani na czas, który wydawa³ siê nam latami. Najbardziej przeklête miejsce poza tym, o którym opowiada³ mi Ilford - podobno by³eœ gdzieœ, gdzie wszystko jest zielone. Nadal nie potrafiê sobie tego wyobraziæ. - By³em w miejscach gorszych od tego - stwierdzi³ Everett. - Masz na myœli okolice, gdzie prowadzili wojnê z Obcymi. By³eœ tam? - Nie, nie tam. - Dennis, powiedz Everettowi... - Sylwia tr¹ci³a Arda ³okciem. W tym samym momencie Dawn Crash spojrza³a na Everetta i, przewracaj¹c rozpaczliwie oczami, odesz³a. - Odbiera³em te sny prawie od samego prze³omu - wyjaœni³ w¹saty, trochê nieœmia³o. - Sk¹dœ ze wschodu, nie wiem dok³adnie, z jakiego miejsca. By³y to najbardziej upodlaj¹ce wizje, z powodu których czujê siê bezwartoœciowy i chory w œrodku. I jeœli opowiadam je komuœ lub mówiê, kim jestem, zatruwam s³uchaczy, poci¹gaj¹c ich w ten schorza³y, zdegenerowany œwiat. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi siê po prostu, i¿ jestem szczególnie wra¿liwy na odbiór majaków tego okropnego cz³owieka, kimkolwiek on jest. Nikt inny nigdy o nim nie œni³. - Dennis jest tutaj ca³y czas od prze³omu - wyjaœni³a Sylwia. - Wcale tego nie szuka³. - W ka¿dym razie by³o to dla mnie bardzo wyczerpuj¹ce. Budzi³em siê co rano przekonany, i¿ jestem t¹ ohydn¹, chor¹ istot¹, o której mówi³y koszmary. Musia³em bez koñca sobie wmawiaæ, ¿e to nieprawda. Nie przyznam ci siê, kim jestem w snach, ani nie zrobiê niczego innego, co mog³oby powiêkszyæ moje cierpienie. Ale nie musisz tego s³uchaæ - westchn¹³ ciê¿ko, jakby mia³ siê za chwilê rozp³akaæ. - Wa¿ne, ¿e niedawno siê to zmieni³o. Kiedy Ilford sprowadzi³ ciê tutaj z powrotem, zacz¹³em œniæ dla ciebie, zamiast dla tamtego. - To nie Ilford mnie sprowadzi³ - powiedzia³ Everett; tylko tego by³ do koñca pewien. - Po prostu przyjecha³em. Nast¹pi³a chwila ciszy, a potem Ard kontynuowa³. - Tak czy owak, to pierwsza chwila wytchnienia, jak¹ mam. Chcia³em ci to powiedzieæ. I podziêkowaæ. - Nie ma za co - odpar³ Everett. - Cieszê siê, ¿e jesteœ tutaj - stwierdzi³a Sylvia. - S¹dzê, ¿e to, co robisz z Ilfordem i Harrimanem, jest wielce ekscytuj¹ce. Byæ mo¿e wkrótce bêdziesz w stanie zrobiæ dla West Marin to samo, co dla Dennisa... - Prawdê mówi¹c, jeszcze z nimi nie pracujê... - wyjaœni³ Everett. Wróci³a Dawn i poci¹gnê³a go za ramiê. - Wybacz, Sylvio - powiedzia³a. - Muszê ci zabraæ Everetta. Spojrza³ z têsknot¹ na swój talerz, ale nie opiera³ siê. Zaprowadzi³a go do niewielkiego gabinetu za schodami. Wskaza³a mu krzes³o w ciemniej¹cym pomieszczeniu i zamknê³a za nimi drzwi, a potem zdusi³a papierosa w stoj¹cej na ma³ym stoliku popielniczce. Zamiast na krzeœle usiad³ na grubym dywanie i Dawn klapnê³a obok niego. - Nie chcia³am zostawiaæ ciê w szponach Sylvii i Dennisa - stwierdzi³a. - Upierali siê przy spotkaniu z tob¹. - Wszyscy chcecie mnie widzieæ - odpar³. - Czy Dennis opowiedzia³ ci o swoim problemie? - Dawn pochyli³a siê ku niemu; w ciemnym pomieszczeniu nie móg³ dostrzec wyrazu jej twarzy. - Myœlisz o tym, jak odbiera sny? - Taaa.... Czy przedstawi³am ci swoj¹ teoriê na ten temat? Czy¿by insynuowa³a, ¿e rozmawiali ju¿ wczeœniej ze sob¹? Czy powinien j¹ pamiêtaæ? Poczu³ zak³opotanie, które jednak szybko zniknê³o. - Nie. - O tym kimœ, kto bez przerwy mu mówi³, ¿e jest bezwartoœciow¹ kup¹ nieszczêœcia? O tej osobie, której nikt inny nie s³yszy? - Tak? - S¹dzê, ¿e to jego ¿ona - rozeœmia³a siê sarkastycznie. - A wiêc ci, co œni¹, s¹ tutaj - podsun¹³. - No có¿, ty tutaj jesteœ. - To miejsce nie mo¿e byæ od nich wolne - Everett pomyœla³ o otaczaj¹cej dom mgle, o dziwnie odizolowanej od miasta No Alley, o Cale'u. O jego czêœciowym wcieleniu w twarzy Ilforda i duchowym istnieniu w lodówce Faulta. - Rozejrzyj siê wokó³ - powiedzia³a Dawn. - Nie musimy przeprowadzaæ siê co trzy dni, nie musimy czciæ telewizji. To w koñcu nie jest VacaviIIe. Nikt tego nie zaplanowa³. - Wiesz o tym z moich snów? - Wiem o Vacaville od wielu ró¿nych ludzi. To nie jest tak daleko. Everett potrz¹sn¹³ g³ow¹, staraj¹c siê pouk³adaæ myœli. S³ysza³ odg³osy tocz¹cego siê przyjêcia, szczêk kieliszków, szmer rozmów. - Planowanie czy zbiurokratyzowane miejsca, takie jak Vacaville, to nie jedyny mo¿liwy rodzaj rzeczywistoœci. Stanowi¹ wyj¹tki. - Chryste, Everett, bêdziemy musieli wys³uchaæ Harry'ego, mówi¹cego o tych sprawach - rzek³a Dawn przesadnie gwa³townym tonem. - Bêdziemy o tym mówiæ ca³¹ noc. Chcia³am tylko przedtem posiedzieæ z tob¹ chwilê sam na sam. - Okay. - Uwa¿am, ¿e twoje sny s¹ sexy - stwierdzi³a, grzej¹c mu policzek oddechem. - Chcia³am ci to powiedzieæ. W porz¹dku? Everett skin¹³ g³ow¹. - Co myœlisz o mnie - odchyli³a g³owê do ty³u, ale resztê cia³a przysunê³a bli¿ej. - Jestem powœci¹gliwy w os¹dach - stwierdzi³ wreszcie. - Czy ta sytuacja- spyta³a - to dla ciebie trochê za du¿o? - Ostatnio nie mia³em wielu takich... przygód. W ka¿dym razie nie tego rodzaju, pomyœla³. - Chcia³abym znowu spotkaæ siê z tob¹, Everett, kiedy nie bêdziemy na przyjêciu. Mogê o to prosiæ? - Pewnie. Pochyli³a siê i poca³owa³a go. tylko raz, w usta. W tej samej chwili szczêknê³a klamka i smuga œwiat³a przeciê³a w poprzek niewielkie pomieszczenie. - Tutaj jesteœcie - powiedzia³ Fault, susz¹c zêby. - Ilford was szuka. - Ilford mo¿e poczekaæ - odpar³a Dawn. Billy usiad³ obok. Nic nie mówi³, tylko z kieszeni kurtki wyj¹³ komplet strzykawek i fiolkê. - Czy to Cale? - spyta³a Dawn. Everett siedzia³ po prostu z rozdziawian¹ gêb¹, bezgranicznie zdumiony. Fault uniós³ brew. - Czemu pytasz? Chcesz trochê? - Czemu nie - odpar³a. - To dla Everetta i dla mnie - stwierdzi³ Billy, trochê nerwowo. - Jedyny sposób, w jaki mogê uszczkn¹æ nieco z plonów Ilforda. Pomyœla³em, ¿e jemu tak¿e mog³yby pomóc. - Daj mi trochê - Dawn wyci¹gnê³a w jego kierunku ramiê, wydymaj¹c wargi, jak ktoœ o wiele lat m³odszy. - To, co proponujemy, jest bardzo proste - powiedzia³ Harriman Crash. Zamilk³ dla zyskania wiêkszego efektu, a Dawn ostentacyjnie westchnê³a. - Od bardzo dawna dzia³aliœcie na chybi³ trafi³. Mogê pomóc wam przej¹æ nad tym ca³kowit¹ kontrolê. - Rozumiem przez to, ¿e chcesz mieæ kogoœ, kto œni - rzek³ Everett. - Tutaj nie ma ¿adnego marzyciela. Ilford chcia³ coœ powiedzieæ, ale Harriman podniós³ rêkê. - To nie takie proste - stwierdzi³. - Jesteœmy du¿o bardziej odpowiedzialni, Everett, jak równie¿ nieco ambitniejsi. Z twoj¹ pomoc¹ chcielibyœmy stworzyæ pewien szerszy zwi¹zek, rodzaj rozprzestrzeniaj¹cej siê jednoœci, która rozwija³yby siê w tym miejscu, cywilizuj¹c inne terytoria, inne rzeczywistoœci. Oczywiœcie, wymaga³oby to czasu. - Jak? - Musielibyœmy ciê nauczyæ, jak powinieneœ u¿ywaæ swego talentu, uczyniæ ciê widzialnym dla samego siebie oraz sprawiæ, byœ pozosta³ czysty w stosunku do innych œni¹cych, takich jak Kellogg. - Myœla³em, i¿ nie macie tutaj marzycieli i tym samym zwi¹zanych z nimi problemów. - Je¿eli nie bêdziemy postêpowaæ ostro¿nie, to talent taki jak twój móg³by obudziæ innych, Everett. Móg³by te¿ chroniæ przed naszym wtr¹caniem siê albo zmieniæ nas w marchewki czy podkowy do rzucania. Harriman rozeœmia³ siê. - Nie mam takiej mocy - zaprotestowa³ Everett. - Nie mogê zrobiæ tego, o czym mówisz. - G³êbsze zastanowienie nad spraw¹ pozwoli³o nam dostrzec, jak bardzo siê mylisz - stwierdzi³ Ilford. - Rozwaga polega na tym, aby powiedzieæ tym szakalom: odpierdolcie siê - odezwa³ siê Cale z ty³u, z miejsca, gdzie jak ptak ulokowa³ siê na kanapie. Dawn wyda³a skrzek upiornego œmiechu, œci¹gaj¹c na siebie zmieszane spojrzenia Ilforda i Harrimana oraz spanikowany wzrok Faulta. Cale pojawi³ siê w momencie, kiedy Billy zaaplikowa³ Everettowi i Dawn œrodek z fiolki. Sta³ w pokoju, widzialny, s³yszalny - jednym s³owem, realny. - Witaj, Cale - powita³a go Dawn sardonicznie. Cale tylko prychn¹³ w odpowiedzi, potem skin¹³ Everettowi g³ow¹ i zapyta³: - Gdzie siê podziewa³eœ? - Nie rozmawiaj z nim w obecnoœci Ilforda - powiedzia³ Fault z niepokojem. - Nikt inny nie widzi go ani nie s³yszy, ale je¿eli ty... Potem zjawi³ siê Ilford i zagna³ ich z powrotem do living roomu, na konferencjê z Harrimanem Crashem. A Cale poszed³ za nimi. Na zewn¹trz mg³a wype³nia³a ciemnoœæ, a salon znowu b³yszcza³, jakby by³ jedynym pomieszczeniem na ca³ym œwiecie - wydawa³o siê, ¿e jego umeblowanie p³onê³o wewnêtrznym blaskiem. Ani Dennisa Arda, ani Sylvii Greenbaum ju¿ nie by³o. Przyjêcie zawêzi³o siê do tylko istotnych uczestników. Dawn wsta³a i wysz³a do kuchni, grzechocz¹c kostkami lodu w pustej szklaneczce. W ciszy, która nast¹pi³a, Everett spostrzeg³, ¿e Ilford oraz Harriman oczekuj¹, aby coœ powiedzia³. Stoj¹cy za kanap¹ Cale zdawa³ siê równie wyczekuj¹cy. Z³oty zegar na stoliku klekota³ równomiernie. - Chcê wiedzieæ, na czym to polega - odezwa³ siê Everett. - Chodzi mi o sny i œni¹cych. - Móg³bym sporo powiedzieæ na ten temat - stwierdzi³ Harriman - ale by³yby to wy³¹cznie przypuszczenia, tylko interesuj¹ce domys³y. - Samoobs³uguj¹ce siê domys³y - odezwa³ siê Cale, s³yszany jedynie przez Everetta i Faulta. - Powsta³a po prze³omie konfiguracja wymaga ujednolicenia - ci¹gn¹³ Harriman. Poprawi³ palcem swoje ciê¿kie czarne okulary i Everett podejrzewa³, ¿e gdyby przesun¹³ je trochê wy¿ej na ³ysej g³owie, wodniste, rozbiegane oczy odjecha³yby wraz z nimi. - Wybacz, je¿eli to, co mówiê, brzmi jak metafora, ale kiedy nast¹pi³a zmiana, ludzka potrzeba porz¹dku dozna³a strasznego ciosu. Ta wielka potrzeba zaowocowa³a poszerzeniem wra¿liwoœci, kompensacyjn¹ podatnoœci¹ na sny. Wróci³a Dawn z pe³n¹ szklank¹. Cale zadar³ g³owê, wywróci³ do góry oczy i przy³o¿y³ kciuk do ust, udaj¹c, ¿e pije. Dawn uœmiechnê³a siê do niego afektowanie i w toaœcie wznios³a ku niemu szklankê. Everett stara³ siê ich ignorowaæ. - Ludzie mog¹ nie chcieæ ¿yæ nadal w sposób, w jaki teraz ¿yj¹ - powiedzia³. - ¯ycie pod re¿imem ekscentrycznego marzyciela mo¿e byæ lepsze od odczuwania pe³nego luk czasu, który nast¹pi³ po katastrofie. - I mog³oby to nie byæ wcale gorsze od s³uchania gadaniny Harrimana - stwierdzi³ Cale. Dawn prychnê³a z ustami pe³nymi alkoholu. Fault siêgn¹³ natychmiast po serwetkê i przy³o¿y³ j¹ do mokrej plamy na sofie. Ilford, zdziwiony, odwróci³ siê do Dawn. Najego twarzy pojawi³ siê wyraz zd³awionej furii, ale zaraz znik³. Everett zauwa¿y³, ¿e Cale patrzy na ojca z bardzo podobnym wyrazem twarzy, który jednak nie przemija³. - Podobnie jak w poprzednich erach, przywódcy nie s¹ potrzebni tym, którzy s¹ najm¹drzejsi czy najsilniejsi - ci¹gn¹³ nie zra¿ony Harriman. - S¹jedynymi osobnikami, posiadaj¹cymi w miarê trwa³¹ wizjê. I najbardziej przekonuj¹ce wyt³umaczenie katastrofy, jak na przyk³ad odwo³ywanie siê do konwencjonalnego millenializmu przez twojego przyjaciela Kellogga. Przyj¹³ wszystkie tradycyjne znamiona grzechu i skruchy. - To tak, jak byæ zamkniêtym w zepsutej windzie z Bobem Dylanem - podsun¹³ Fault, rezygnuj¹c z walki z plam¹ i rzucaj¹c zmiêt¹ serwetk¹ w Cale'a. Przelecia³a przez jego widmow¹ postaæ i upad³a na pod³ogê. - Ty sam przyjmujesz te znamiona, Harry - stwierdzi³a Dawn z fa³szyw¹ b³yskotliwoœci¹. - Ale ¿adnego z nich nie ma ani tu, ani tam - odezwa³ siê Ilford z rozdra¿nieniem. Sprawia³ wra¿enie, jakby, wyczuwaj¹c jakoœ obecnoœæ Cale'a w pokoju, toczy³ straszliw¹ walkê o to, aby zachowaæ spokój. Everett zastanawia³ siê, czy jest jedynym, który to dostrzega. - Istnieje mnóstwo teorii - ci¹gn¹³ Ilford, cedz¹c s³owa przez zaciœniête zêby. - Ale hipotezy s¹ jak katastrofa, w ka¿dym miejscu inne. - Ostatnim razem Ilford wpad³ na to wówczas, kiedy przyjecha³ tutaj Vance - powiedzia³ Cale, wychodz¹c spoza swego ojca. - Interesuj¹cy facet. Everett stara³ siê na to nie patrzeæ. Nie widzia³ wczeœniej Ilforda i Cale'a tak blisko siebie, je¿eli nie liczyæ tego, w jaki sposób zlali siê w rysach twarzy starszego Hotchkissa. - Prawda - stwierdzi³ Harriman. - Nasz nacisk powinien iœæ na sposobnoœæ... Cale ci¹gn¹³ swoje, mówi¹c w tle monologu Harrimana. - Vance zjawi³ siê tutaj zaraz po zmianie. Powinieneœ go poznaæ. Ten fakt da ci inny punkt widzenia. Jak mogê spotkaæ siê z twoim przyjacielem Vancem, chcia³ powiedzieæ Everett, skoro nie mogê zobaczyæ siê z tob¹? - ...jedynym rozs¹dnym wyjœciem jest ochrona naszej wizji - mówi³ Harriman. - Czy¿ nie tak, Everett? - Tylko popatrz na niego - odezwa³a siê nagle Dawn. - Na kogo? - spyta³ przestraszony Fault, uwa¿aj¹c najwyraŸniej, ¿e ma na myœli Cale'a. - Na Everetta. On jest wyczerpany, Harry. Na Boga, obaj z Ilfordem powinniœcie pozwoliæ mu oswoiæ siê z sytuacj¹. Zadrêczacie go tymi wszystkimi bzdurami. - Dawn ma racjê - popar³ j¹ szybko Billy. - Ja te¿ czujê siê trochê znu¿ony. Rozwali³ siê na kanapie, najwyraŸniej rozkoszuj¹c siê perspektyw¹ rych³ego koñca. - Nie musisz dzisiaj decydowaæ - powiedzia³ Harriman. Zmieni³ mu siê wyraz twarzy, a jego brew powêdrowa³a ponad czarn¹ oprawkê okularów. - Powiedz tylko, ¿e siê z tym przeœpisz, jeœli mogê tak uj¹æ. - W porz¹dku - zgodzi³ siê Everett. - Robi siê póŸno - zauwa¿y³ Ilford. - Wypijmy ostatniego drinka. Roz³o¿y³ rêce. - Brandy? Wygl¹da³ na nieco zdesperowanego, jakby równie dobrze móg³ spróbowaæ napiæ siê politury. Everett wyszed³ na zewn¹trz, poci¹gniêty przez Dawn i widmo, czy te¿ projekcjê, Cale'a. Ju¿ na progu zostali otoczeni mg³¹, która przylgnê³a do ga³êzi eukaliptusa i zakry³a nocne niebo. Dawn zapali³a papierosa. - Poszed³em dzisiaj do pokoju Gwen - odezwa³ siê Cale, poœpiesznie, jakby mia³ zamiar wkrótce znikn¹æ. - Gwen jest t¹ kobiet¹ ze snów, tak? - spyta³a Dawn, wypuszczaj¹c k³¹b dymu, który rozp³yn¹³ siê we mgle. Pytanie by³o skierowane do Everetta. Teraz, choæ to ju¿ nie mia³o ¿adnego znaczenia, zachowywa³a siê tak, jakby Cale nie istnia³. - To nie twój pierdolony interes, Dawn - odpar³ Cale zadziwiaj¹co g³oœno. Podnios³a brwi i odesz³a od nich, ale nie a¿ tak daleko, aby nie móc pods³uchiwaæ. A mo¿e s³owa Cale'a brzmia³y w jej g³owie z dowolnej odleg³oœci, dopóki jego dawka nie wyczerpa³a siê? - Widzia³eœ j¹? - spyta³ Everett. Cale skin¹³ g³ow¹. - Rozmawialiœmy. - Tak? - Chcia³a wiedzieæ, kiedy znowu siê zjawisz. Szarpnê³o to nim niespodziewanie mocno; myœl o niej tam, w czarnym pokoju, pytaj¹cej o niego. Chcia³ sprzeczaæ siê o to, ¿e Gwen nie mo¿e byæ œwiadoma ¿adnych przerw miêdzy jego wizytami, kiedy bowiem jego tam nie ma, ona w ogóle nie istnieje - póki jej nie zawezwie. Ale chcieæ tego, to uznaæ, i¿ nie jest realna, i ¿e Cale nie by³ rzeczywisty, ¿e oboje stanowi¹ tylko wspomnienia, sny na jawie i nic wiêcej z nich nie pozosta³o. Nie chcia³ w to wierzyæ, nie móg³ sobie na to pozwoliæ. Kiedy Everett przemyœliwa³ nad tym, Cale zacz¹³ nikn¹æ. Nastêpnego dnia, nie spotykaj¹c ¿adnego z domowników, wyszed³ o œwicie i uda³ siê w dó³ wzgórza. Kiedy dotar³ do Submission, ulice zbudzi³y siê do ¿ycia. Szed³ szerok¹ alej¹, nawi¹zuj¹c kontakt wzrokowy z mijanymi ludŸmi i smakuj¹c wra¿enie anonimowoœci. Jego sny nie zapowiedzia³y go tutaj. W³aœciciele meksykañskich sklepów zaczynali dzieñ od wystawienia przy krawê¿nikach siedzeñ ze skrzynek po mleku, a uliczni sprzedawcy od wy³o¿enia swoich towarów - dyskietek, napêdzanych energi¹ s³oneczn¹ laptopów, zapieczêtowanych buteleczek z prochami, pêków kradzionych kluczy od domów w Ate Hashberry i Castillo - ka¿dy z rêcznie wypisan¹ plakietk¹ z adresem. Everett podszed³ do ulicznego stoiska sprzedawcy quesadilli, ale potem przypomnia³ sobie, ¿e nie ma grosza; chocia¿ i tak nie wiedzia³, jakie pieni¹dze s¹ tu w obiegu. Spostrzeg³ teleewangelistê, tego samego, którego widzia³ wczoraj, kiedy tylko wjechali z Faultem do miasta. Z³o¿ywszy we dwoje ogromne cia³o, rysowa³ coœ na chodniku, a poszarpana toga powêdrowa³a do góry, ods³aniaj¹c pêk drutów i bezpieczników. Obok stali dwaj meksykañscy ch³opcy, nieœmia³o sobie z niego ¿artuj¹c. Robot ignorowa³ ich, ale kiedy Everett, zaciekawiony tym, co przedstawia rysunek, podszed³ bli¿ej, teleewan-gelista zauwa¿y³ jego zainteresowanie i zwróci³ ku niemu widoczn¹ na ekranie twarz. Rysunek, nakreœlony przez robota z niesamowit¹ dok³adnoœci¹, przedstawia³ krucyfiks, w stylu zapo¿yczonym ze œredniowiecznych ikon. - Czy w ogóle poznajesz ten kszta³t? - spyta³ teleewange-lista zadziwiaj¹co cichym g³osem; jego zawadiackie rysy twarzy sprawia³y teraz wra¿enie, jakby by³ zbity z tropu. - Ty, cz³owieku, który upad³eœ tak nisko? - Poznajê - odpar³ Everett. - By³o to wtedy, kiedy Chrystus sta³ siê waszym królem - powiedzia³ robot. Podniós³ siê znad rysunku i zwróci³ g³owê w stronê Everetta. Jego szatê oprószy³ kredowy py³. - Wiem, ¿e to prawda. Pamiêtam. - A mo¿e zosta³eœ tylko tak zaprogramowany, ¿eby pamiêtaæ? - podsun¹³ Everett. Teleewangelista potrz¹sn¹³ g³ow¹, i to podwójnie. Robot pokiwa³ ni¹ z boku na bok, podczas gdy telewizyjny obraz wiekowego kaznodziei œci¹gn¹³ usta, zamkn¹³ oczy i poruszy³ ze smutkiem swym czerepem. - Pamiêtam - stwierdzi³a maszyna. - Œwiat od¿egna³ siê od Niego. Doznaliœmy pora¿ki w naszej pracy. Jest tylko kilku, którzy wierz¹, i jeszcze mniej tych, którzy przychodz¹ Go wys³awiaæ. - My? - Inni, tacy jak ja. Zostaliœmy podzieleni i samotnie wys³ani w œwiat. Ale w ciemnoœci lepiej nie byæ samemu. Lepiej byæ odnalezionym niŸli zgubionym. Everett pomyœla³, ¿e teleewangelista mo¿e pamiêtaæ œwiat takim, jakim by³ on wczeœniej, a jego obraz nie zosta³ wypaczony przez sny. Pamiêæ robota mog³a zachowaæ pewien rodzaj obiektywizmu; mog³aby dostarczyæ dowodu na to, co siê sta³o - je¿eli istnia³a jakaœ droga, pozwalaj¹ca przedrzeæ siê przez meandry jego oprogramowania. To mog³o byæ trudne. Podszed³ ¿ebrak i stan¹³ obok nich z wyci¹gniêt¹ rêk¹, pow³ócz¹c nogami star³ z chodnika czêœæ rysunku. Teleewangelista odwróci³ siê; s³oñce b³ysnê³o na ekranie jego g³owy, kiedy wrêczy³ mê¿czyŸnie wyjêt¹ z kieszeni tuniki broszurê. Everett roz³o¿y³ rêce i wzruszy³ ramionami, a ¿ebrak powêdrowa³ dalej. Teleewangelista wyprostowa³ siê i zapatrzy³ w dal, jakby s³ucha³ jakiegoœ odleg³ego nawo³ywania. Nad nimi, rzucaj¹c cieñ na alejê, unosi³ siê materac. Everett pamiêta³ niewyraŸnie czasy, kiedy wyrzucone antygrawitacyjne materace wywêdrowa³y ze œmietnisk i zaczê³y lataæ nad miastem. Ten mia³ na spodzie wymalowany czerwonym sprayem napis, ale znikn¹³ mu z oczu, zanim zdo³a³ odcyfrowaæ choæ jedno s³owo. - Co siê zmieni³o? - zapyta³ Everett. - Wszystko - odpar³ teleewangelista i twarz na ekranie zdawa³a siê krzywiæ z bólu, jakby niewidoczne cia³o ucierpia³o od uderzenia. - Ludzie zaczêli s³yszeæ g³osy. Gdzieniegdzie widzia³eœ cz³owieka wyniesionego w górê, ale potem znowu g³osy œci¹ga³y go w dó³. Everett zrozumia³, ¿e tamten ma na myœli sny. - S³yszysz bicie dzwonów? - spyta³ robot. Everett nadstawi³ ucha. Nie by³o ¿adnych dzwonów. - Koœció³? - Jest niedziela, przyjacielu. Zajdziesz? Niedziela. Gdzieœ tam, w Vacaville, Edie znowu siê przeprowadza. Ale czy aby na pewno jest tu ju¿ tyle czasu? Albo we Frisco by³ inny dzieñ, albo teleewangelista siê pomyli³. Z Submission Boulevard Everett poszed³ za robotem do wielkiego, bia³ego koœcio³a, mieszcz¹cego siê kilka przecznic dalej. Domy w okolicy wydawa³y siê ciche, niektóre z pozabijanymi oknami, inne otwarte na œwiat³o i prawdopodobnie zamieszkane; wszystkie zdominowane przez olbrzymie, ¿eliwne wrota œwi¹tyni. Na œrodku parkingu przed koœcio³em znajdowa³ siê stos ¿u¿la oraz czerniej¹ce druty zbrojeniowe, wystaj¹ce z kupy popio³u i Everett pomyœla³ o obrzêdowych stosach, krzy¿ach oraz wiklinowych kuk³ach. Teleewangelista otworzy³ drzwi œwi¹tyni kluczem, który mia³ zawieszony na szyi, po czym weszli do œrodka. - Czy koœció³ nie powinien byæ stale otwarty? - spyta³ Everett. - A jeœli ktoœ chcia³by wejœæ? Robot odwróci³ siê i pochyli³ nad nim z³owieszczo. - Zobaczysz, ¿e o³tarz, który tu jest, mocno ucierpia³. Pewnego dnia ludzie powróc¹ do Jego domu, ale do tego czasu musimy go zamykaæ, aby utrzymaæ porz¹dek. Przeszli przez wewnêtrzne drzwi do g³ównej nawy. £awki wype³nia³y tuziny robotów, skorodowanych i powgniatanych jak jego przewodnik. Na ich ekranach widnia³a szalona ró¿norodnoœæ twarzy: korpulentnych czarnych baptystów, surowych ortodoksyjnych rabinów, statecznych, drêczonych poczuciem winy katolickich ksiê¿y. Niektóre roboty mia³y wadliwie dzia³aj¹ce ekrany, na których widaæ by³o tylko nieruchome obrazy. Wszystkie roboty nosi³y poszarpane tuniki, a wiele przystraja³y ekstrawaganckie zbiory religijnych œwiecide³ek - krzy¿e, gwiazdy Dawida, chrzeœcijañskie ryby, malutkie postaci Buddy z jadeitu, masoñskie oczy... Jeden, który ukazywa³ agenta FBI ostrzegaj¹cego przed nielegalnym kopiowaniem chronionych prawem autorskim programów komputerowych, mia³ na g³owie niezgrabn¹ koronê cierniow¹. Na dŸwiêk kroków Everetta odwrócili siê i wpatrzyli w niego. W pomieszczeniu zaleg³a cisza. - Znalaz³em pielgrzyma - oœwiadczy³ jego przewodnik. Nagle Everett pomyœla³ o Cale'u i Gwen. Wejœcie do tego koœcio³a wygl¹da³o jak przyjêcie od Faulta zastrzyku i wnikniêcie do chronionego miejsca, rezerwatu... Czego? Symulacji? Jeden z robotów wyst¹pi³ naprzód. Jego ekran przedstawia³ oblicze zagubionego przez lata w d¿ungli misjonarza - by³o brodate, wyci¹gniête i niemo¿liwie surowe. Everett wyobrazi³ sobie programistê pracuj¹cego nad rysami, które mia³y wywo³ywaæ religijny lêk i oddzia³ywaæ na uczucia wiernych - i na dodatek zebrane by³y w tym jednym obrazie. - Witamy, sir. Jesteœmy zaszczyceni, chocia¿ niewiele mamy do zaoferowania poszukuj¹cemu - byæ mo¿e Ralfrew ju¿ to panu powiedzia³. - Nie - odpar³ Everett. - Ralfrew ma doœæ odwagi, aby iœæ pomiêdzy upad³ych - oœwiadczy³ pomarszczony prorok; obraz na jego ekranie rozmazywa³ siê czasami w zak³óceniach. - Reszta z nas rzadko to robi. Od czasu namaszczenia nas œwiêtym zapa³em zostaliœmy porzuceni przez Boga na ³askê losu. - Ale zostaliœcie w mieœcie. Robot spojrza³ w posadzkê. - Zostaliœmy w koœciele - potem odwróci³ siê. Reszta teleewangelistów, pochylaj¹c g³owy, wróci³a do swoich modlitw; ferroplastikowe palce zgrzyta³y, kiedy z³¹czali je razem. Everett s³ysza³ mrucz¹cego do siebie robota, a cichy dŸwiêk odbija³ siê echem pod sklepieniem nawy. Poruszony, wyszed³ do przedsionka, a potem na zewn¹trz œwi¹tyni; piek³y go oczy, p³aka³. Teleewangelista imieniem Ralfrew pospieszy³ za nim, kilkoma wielkimi krokami pokonuj¹c dziel¹cy ich dystans. - O co chodzi? - Wasze wspomnienia s¹ fa³szywe. To tylko program. - Fa³szywe? - Jesteœcie puœci - powiedzia³ Everett. - Tak jak ten koœció³. - Nie rozumiem - odrzek³ Ralfrew. - Mój Bo¿e, wspomnienia, czy jakkolwiek to nazwaæ, po prostu odlecia³y; kiedyœ, dawno temu. Ulotni³y siê jak dym z kadzid³a. Rozmowa o tym nie ma sensu, pomyœla³ Everett. Robot nie posiada³ prawdziwej jaŸni, do której móg³by siê odwo³aæ. - Pamiêtamy... Everett uciek³. Wróci³ na wzgórze. - Wyjaœnij - poleci³ Everett. Pogna³ do piwnicznego mieszkania Faulta, rozwali³ zamek przy jego lodówce i sam zaaplikowa³ sobie dawkê Cale'a. - Pozwól, ¿e najpierw coœ ci poka¿ê - powiedzia³ Cale. W czerni pojawi³y siê drzwi. - Têdy. Przeszed³ przez nie i Everett ruszy³ za nim w pustkê. Cale zamkn¹³ drzwi i nagle znaleŸli siê przed naturalnym krajobrazem - horyzont, wzgórza, drzewa, przytulone do nich jezioro. Na pierwszy rzut oka Everett uzna³ sceneriê za pozbawion¹ g³êbi, p³askie, wspania³e malowid³o, oddalone zaledwie o cale od jego nosa. Ale kiedy poruszy³ g³ow¹, rozkwit³o trzema wymiarami w prawdziwy œwiat. Odwróci³ siê i ujrza³ ma³y dom. Dom ze snów Chaosa. Zamkn¹³ oczy i otoczy³y go dŸwiêki: szelest w drzewach nad g³ow¹, ha³as czyniony przez rozmaite ¿yj¹tka. Przeszywaj¹ce, szczebiocz¹ce g³osy. Potem wonie: rosy, sosny, zgni³ej wilgoci. Czu³ g³adkoœæ trawy. Znajdowali siê na trawniku za domem. Przez s³oñce przep³ynê³a chmura, zacieniaj¹c po³owê jeziora. Ni¿ej wiewiórka zniknê³a z pola widzenia, pokonuj¹c spiralnym galopem pieñ drzewa. - Zbudowa³em to dla ciebie - powiedzia³ Cale. - To miejsce jest dla ciebie i Gwen. - Jakim sposobem... i gdzie? - Zbudowa³em to z twoich wspomnieñ. Tam mieszka³eœ, kiedy opuœci³eœ miasto. - Pamiêtam, ale tylko ze snów. Cale siad³ na trawie. Everett tak¿e usiad³, wyci¹gn¹³ siê na wznak i poczu³ ch³odn¹ trawê zapl¹tan¹ pomiêdzy palce; czu³ te¿ wilgoæ ziemi. Jak dalece mog¹ siêgaæ szczegó³y tej iluzji? Co bêdzie, je¿eli zacznie kopaæ w gruncie? Znalaz³by tam robaki? - Tym siê teraz zajmujê, Everett, stwarzaniem œwiatów. Zrobi³em ich ju¿ wiele. - Jak? - Nie wiem - Cale wzruszy³ ramionami, niemal zak³opotany. - Po prostu to robiê. Zwykle ich nie pokazujê. - Dlaczego? - Na Billym nie robi¹ szczególnego wra¿enia, a wymagaj¹ sporo wysi³ku. Szybciej siê zu¿ywam. Zamilkli. - Móg³byœ uczyniæ to samo - przerwa³ ciszê Cale. - Zbudowaæ tutaj œwiat. Zrobi³byœ to lepiej, zachowa³by bowiem trwa³oœæ. - Nie rozumiem. - Móg³byœ wyœniæ go w realnoœæ. - Jesteœ taki sam, jak twój ojciec. Chcecie, abym dokonywa³ niemo¿liwych rzeczy. - Nie porównuj mnie z Ilfordem! Porównanie to nie jest dobre s³owo, pomyœla³ Everett. Nie wiem nawet, gdzie koñczy siê Ilford, a zaczynasz ty. - Twój ojciec i Harriman wymagaj¹ ode mnie zbyt wiele - powiedzia³ tylko. - Nie mów mi o tym pierdolonym Ilfordzie - sapn¹³ Cale. Œwiat wokó³ nich zamigota³ i zmatowia³, chwilowo zak³ócony. - Cale, sk¹d siê bior¹ takie rzeczy jak ta? - Prze³om. Wszystko siê zmieni³o - nadal by³ z³y, ale jego g³os - i krajobraz - wróci³ do normy. - Nie pamiêtasz wiele wiêcej ode mnie, prawda? - Nie wiem, co pamiêtasz. - Prawie nic. Przygotowa³eœ dla mnie wspomnienie, histo riê o wagonie. Myœla³em, ¿e pamiêtasz ca³¹ nasz¹ przesz³oœæ, dorastanie. Cale rozeœmia³ siê. - To ty da³eœ mi wspomnienie o poci¹gu. By³ to pierwszy sen, jaki mia³em, kiedy znalaz³eœ siê w odpowiedniej odleg³oœci. W Vacaville, jak s¹dzê. Coœ o twoim przyjacielu Kelloggu w podziemnym szybie. Potem pojawiliœmy siê my, buszuj¹cy w tunelach. Everett nie wiedzia³, co powiedzieæ. Spojrza³ na swoje d³onie, na których odbi³y siê ŸdŸb³a trawy. Ale czy w tym urojonym œwiecie by³y to jego prawdziwe rêce? - Wiem, ¿e ty, ja i Billy byliœmy wczeœniej przyjació³mi - powiedzia³ Cale. - Reszta nie ma znaczenia. - Pamiêtasz moj¹ rodzinê? Moich rodziców? - Przykro mi, ale nie. Everett poczu³ siê jak elektrostatyczne wy³adowanie w pustej przestrzeni; coœ krótkiego i na zawsze straconego. - A co z Gwen? - spyta³. - Ty i Gwen byliœcie wczeœniej ze sob¹ - odpar³ Cale niecierpliwie. - To oczywiste. - Ale nie pamiêtasz jej. - Niezupe³nie, mam kilka niejasnych wspomnieñ. Ale to nieistotne, Everett, ona jest teraz tutaj. Nie takiego pocieszenia poszukiwa³. Ile warte by³o jego przywi¹zanie do Cale'a i Gwen, je¿eli ledwo ich sobie przypomina³? Kim by³ on sam, jeœli wszystko, co o sobie wiedzia³, zawiera³o siê w strzêpach wspomnieñ, które przylgnê³y do tych ludzi? I czy w ogóle byli to ludzie, skoro ¿yli w szklanych ampu³kach w lodówce? - Jest coœ, co chcê, ¿ebyœ zrobi³, Everett, dla mnie i dla Gwen. Uczyñ nasz œwiat realnym. - Nie potrafiê tego zrobiæ. - To ³atwiejsze od rzeczy, których ju¿ dokona³eœ. Zgromadzi³em sk³adniki. - Cale wskaza³ gestem niebo. - Ty musisz tylko zakoñczyæ robotê. Jedynym naszym ograniczeniem jest zwi¹zek z zewnêtrznym œwiatem, zale¿noœæ od niego. Mo¿esz to prze³amaæ. Everett nie odpowiedzia³ i spojrza³ w górê. S³oñce przeby³o sw¹ drogê po niebosk³onie i teraz wschodzi³o ponownie. - Co masz na myœli - odezwa³ siê po chwili - mówi¹c „uczyñ to realnym”? - Odwrócenie - powiedzia³ Cale. - Wywróæ to na drug¹ stronê. Pokaza³ d³oñmi, o co mu chodzi. - Ilforda, Kellogga i wszystko, ca³¹ tê potrzaskan¹, zmêczon¹ amerykañsk¹ rzeczywistoœæ - uczyñ to ma³ym. SprowadŸ do zawartoœci probówki; do specyfiku, który moglibyœmy za¿yæ, kiedy byœmy mieli na to ochotê. A tê wizjê uczyñ œwiatem realnym, jedynym, który bêdzie trwaæ. Everett siedzia³, milcz¹c. - Uczyñ realn¹ Gwen, Everett. - To nie jest Gwen, tylko jej cieñ, fantom. - Zarzucasz jej, ¿e ma kilka bia³ych plam w pamiêci? Mi³o siê z tob¹ gada, Everett. Gwen jest tak samo wiele, jak ka¿dego z nas. Mo¿e on ma racjê, pomyœla³ Everett. Wróci³em, aby j¹ znaleŸæ - i znalaz³em. I to, co czu³em w jej ramionach, bez wzglêdu na otaczaj¹ce nas iluzje, by³o rzeczywiste. Jest rzeczywiste. Miesi¹c temu mieszka³ w kabinie projekcyjnej, pij¹c coœ, co z bied¹ mo¿na by³o uznaæ za denaturat, i œni¹c sny Kellogga. Kim by³, ¿eby oczekiwaæ prezentu od rzeczywistoœci? Mia³ szczêœcie, ¿e Gwen go pozna³a. Uzna³, ¿e by³a tak bardzo sob¹, jak na to zas³ugiwa³. Mo¿e nawet bardziej. Ale nie móg³ tego tak zostawiæ. - Ktoœ musi wiedzieæ, Cale. - Wiedzieæ co? - Co siê sta³o z Gwen. I z tob¹, omal nie doda³. - Co z Ilfordem. Co on pamiêta? - Ilford to k³amca! - Krajobraz wokó³ nich zamigota³ i popêka³, rozjaœniaj¹c siê do nieprawdopodobnych barw podstawowych, a potem znikn¹³. Znowu znajdowali siê w szarej, p³askiej przestrzeni - Cale milcza³, zamyœlony i ura¿ony, jakby to Everett zburzy³ tamten œwiat,od-rzucaj¹c jego propozycjê. Everett rzeczywiœcie boleœnie odczu³ znikniêcie otoczenia i nie mia³o znaczenia, w jakim stopniu w nie wierzy³. - Cale. - Tak? Musia³ znaleŸæ w³aœciwe pytanie, nie napomykaj¹c o Ilfordzie. - Powiedzia³eœ, ¿e jest ktoœ, kogo powinienem poznaæ. Ktoœ z innym punktem widzenia spraw. - Masz na myœli Vance'a. - Tego w³aœnie mi trzeba - innego spojrzenia. - Vance to facet, który têdy przeje¿d¿a³. Z rok lub szeœæ miesiêcy temu, nie wiem dok³adnie. Je¿eli by³ rzeczywisty, mieli tam przypuszczalnie wielk¹ wojnê. Z Obcymi. - Gdzie? - W L.A., w innych miejscach te¿. Na szczêœcie mo¿na jeszcze odró¿niæ takie zdarzenie od kolejnego z³ego snu. - Jest czêœæ pustyni - powiedzia³ Everett - ogarniêtej przez jakieœ militarne dzia³ania. - Min¹³ ju¿ jakiœ czas od chwili, kiedy odwiedzi³em go po raz ostatni. Nie jest to w³aœciwie na pokaz... - Nie rozumiem... - Billy da³ mu dawkê, wiêc mog³em siê z nim spotkaæ. Kiedy przebywa³ tutaj, pomog³em mu stworzyæ wersjê jego œwiata, w³asne nagranie. Zreszt¹, zobaczysz. Pojawi³y siê nowe drzwi i Cale z Everettem przeszli przez nie. Everett doœwiadczy³ chwilowego zawrotu g³owy; w jakiœ sposób dosta³ siê na ty³ samolotu, helikoptera czy innego pojazdu lataj¹cego, który znajdowa³ siê w tak mocnym przechyle, ¿e boczne okienka skierowane by³y niemal prostopadle ku ziemi. Ujrza³, ¿e jest tutaj inaczej ubrany: mia³ na sobie kombinezon z licznymi przewodami i koñcówkami. Cale, znajduj¹cy siê obok niego, ubrany by³ w podobny kombinezon. Miasto pod nimi wygl¹da³o na p³askie, szare i wymar³e. Everett zamkn¹³ oczy i poczu³ ko³ysanie maszyny oraz wibracjê pracuj¹cego silnika. - Cale - powiedzia³ ktoœ. Everett podniós³ wzrok. Obcy mê¿czyzna, tak¿e w kombinezonie, nurkowa³ przez niskie przejœcie, z kokpitu samolotu. By³ czarny, m³ody, ale w³osy mia³ kompletnie siwe. Nosi³ ciemne, mikroskopijne okulary, które zaledwie zakrywa³y ga³ki oczne. - Vance - odpar³ Cale. - Przyprowadzi³em ze sob¹ przyjaciela, Everetta Moona. - Vance Escrow - przedstawi³ siê tamten. Stan¹³ w szerokim rozkroku i wyci¹gn¹³ rêkê. Everett pochwyci³ j¹, aby nie straciæ równowagi. - Everetta nie by³o tutaj - wyjaœni³ Cale. - Stanowi rodzaj zdobyczy Ilforda. - Nawet mi nie mów. - Vance skrzywi³ siê. Odwróci³ siê i Everett poczu³ na sobie jego wzrok. - Œnisz? - No có¿, tak - odpar³. - Powinieneœ do nas do³¹czyæ - powiedzia³ Escrow. - Zostaw to, Vance - rzek³ Cale. - Przyprowadzi³em go tutaj, ¿eby dowiedzia³ siê czegoœ o wojnie. - Co chcesz wiedzieæ? - Vance uœmiechn¹³ siê z przymusem. - Jesteœmy tymi, którzy ocaleli, tysi¹c piêciuset czy tysi¹c szeœciuset wolnych ludzi. Wszyscy pozostali to ju¿ niewolnicze ma³py. Staramy siê nie zabijaæ zbyt wielu z nich, bo to nie ich wina. Walczymy z mrowiskami, nie z nimi. Pojazd pochyli³ siê i zacz¹³ pikowaæ, brzêcz¹c ponad dachami opuszczonego centrum handlowego. Everett widzia³ ciemne sylwetki, uciekaj¹ce za róg budynku niczym szczury. Z kokpitu dobieg³y trzeszcz¹ce od zak³óceñ atmosferycznych g³osy z krótkofalówki. - Hej, Stoney! - zawo³a³ Vance w tamt¹ stronê. - Wyrównaj. Rozmawiamy tutaj. - Taa... jest - us³yszeli lakoniczn¹ odpowiedŸ. - S¹dzi³em, ¿e walczycie z Obcymi - odezwa³ siê Everett. - Racja, ale to nie jest tak, jak myœlisz. To nie s¹ po prostu jakieœ marsjañskie straszyd³a. Wiesz, dlaczego jesteœmy w powietrzu, prawda? Cale opowiedzia³ ci o tym? - Tamci dominuj¹ na powierzchni - wyjaœni³ Cale. - Jak œni¹cy, z tym, ¿e obcy, nie z tej planety. Jedynym sposobem, aby pozostaæ wolnym, jest nieustanne przebywanie w powietrzu. - Gdybyœmy wyl¹dowali, stalibyœmy siê tak¿e niewolniczymi ma³pami - powiedzia³ Vance. - Wolny cz³owiek to awiator. - Do czego s¹ im potrzebni niewolnicy? - spyta³ Everett. Patrzy³ na rozci¹gaj¹cy siê za oknem krajobraz, staraj¹c siê nie zapominaæ, ¿e nie jest realny. - Roje - wyjaœni³ Escrow. - Rozrastaj¹ siê we wnêtrzu wszystkich budynków. Ludzie musz¹ siê nimi opiekowaæ, przynosiæ im po¿ywienie, œwiecide³ka czy drobne ofiary. Na planecie Obcych dominuj¹cymi gatunkami s¹ pewnego rodzaju zbiorowe inteligencje, którym s³u¿¹ wiêksze stworzenia. Podobnie zrobili z nami, kiedy wyl¹dowali. Obrócili nas w zwierzêta poci¹gowe. I naprawdê nie przejmuj¹ siê warunkami, w jakich ¿yj¹ ich poddani; nie wtedy, gdy jest ich tak wielu. Ludzie nie myj¹ ju¿ zêbów, jeœli wiesz, co mam na myœli. Nawet nie pamiêtaj¹ o tym, aby jeœæ. - Te mrowiska... w ogóle ich nie opuszczaj¹? - Nie. Uwa¿aj to za rodzaj raka, Moon. Guzy, ziemskie guzy rosn¹ce wewn¹trz domów, przenikaj¹ce przez piwniczne stropy, roj¹ce siê od tego nienaturalnego, obcego ¿ycia, które mo¿e dostaæ siê do twojej g³owy, wypraæ ci mózg i spowodowaæ, byœ dba³ jedynie o to, ¿eby mu by³o wygodnie. To jak bycie na s³u¿bie u rakowej naroœli! Wlecieli nad wodê. Everett spojrza³ w dó³, na ich odbicie: pozbawiony œmig³a helikopter, dok³adnie taki sam jak ten na pustyni, który naznaczy³ na ró¿owo ich samochód. - Wiêc wy w ogóle nie l¹dujecie? Vance potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Nie tutaj. W tym celu musimy lataæ do innych stref. Tu ¿yjemy w powietrzu. Przyzwyczaisz siê, ludzie siê adaptuj¹. - Nie traktuj go protekcjonalnie - rzek³ Cale. - Everett to Cz³owiek Adaptacja. - Pewnie - zachichota³ Escrow. - Sk¹d jesteœ, Moon? - Z Hatfork w Wyoming. Ale wczeœniej z Kalifornii. Escrow wskaza³ podbródkiem Cale'a. - Zna³eœ tych ludzi przed prze³omem? - Dorastaliœmy razem - wtr¹ci³ Cale, zanim Everett zd¹¿y³ odpowiedzieæ. - A zatem Ilford chce, ¿eby Everett mu pomaga³ - stwierdzi³ Vance; opar³ siê o œciankê dzia³ow¹, krzy¿uj¹c ramiona na piersi. - W przeprowadzeniu wielkiej ekspansji. Cale potwierdzi³ skinieniem g³owy. - Pos³uchaj uwa¿nie - zwróci³ siê Escrow do Everetta. - Je¿eli Ilford zwali siê tutaj albo gdziekolwiek, gdzie w³adaj¹ mrowiska, dostarczy im zbyt wielu odpowiedzi. Fragmentarycznoœæ jest tym, co powstrzymuje Obcych od zdominowania ca³ego tego przedstawienia. - Mo¿e inna rzeczywistoœæ przewa¿y - podsun¹³ Everett. - Mo¿e na przyk³ad, zwyciê¿ycie. - Mrowiska s¹ z zupe³nie innego œwiata, mój przyjacielu. Oni nie wspó³zawodnicz¹ na tym samym poziomie. Mamy tu kilku takich, którzy œni¹ w powietrzu. Nie najgorsze to, dopóki Obcy s¹ w izolacji. Ale cz³owiek œni¹cy tam, na dole - to po prostu kolejna niewolnicza ma³pa. - To po co jestem wam potrzebny? - Pracujemy z ludŸmi takimi jak ty, ale ostro¿nie. Nie tutaj, tylko w Meksyku. Mamy kilka pomys³ów. - Vance i ja niekoniecznie siê co do tego zgadzamy - powiedzia³ Cale. Escrow machn¹³ niecierpliwie rêk¹. - S³uchaj: jak myœlisz, dlaczego œwiat rozpad³ siê na kawa³ki? Poniewa¿ wyl¹dowali Obcy. To by³a reakcja obronna, ewolucyjny krok. Rzeczywistoœæ poszatkowa³a siê, aby odizolowaæ mrowiska. - Nie rozumiem, jak siê do tego maj¹ sny - stwierdzi³ Everett. - To mrowiska je indukuj¹. Im bardziej œwiat siê ujednolica, tym wiêcej go mog¹ uchwyciæ; to sprzê¿enie zwrotne. Tacy œni¹cy jak ty, Moon, s¹ tego ofiarami. Naleganie, ¿eby uwierzy³ w inwazjê Obcych, stanowi³o wielk¹ proœbê, mo¿e nawet zbyt wielk¹. Ale Everett móg³ siê zgodziæ z tez¹, ¿e jest ofiar¹. - Pos³uchaj, Moon, ujmê to proœciej - Vance machniêciem wskaza³ na Cale' a, na ca³¹ maszynê. - To, ¿e ten Cudowny Ch³opak stworzy³ tutaj tê kwitn¹c¹ symulacjê, wcale nie znaczy, ¿e w L.A. nic siê nie zmieni³o. Mo¿e ju¿ nie ¿yjê, ten realny ja. Do tej pory mogli nas ju¿ powystrzelaæ. Je¿eli tak jest, to popêkanie rzeczywistoœci stanowi dla ciebie i innych jedyn¹ ochronê przed bli¿szym poznaniem warunków panuj¹cych w mrowiskach. Przebili siê przez zas³onê niskich chmur i gdy miasto zniknê³o z pola widzenia, Everett zrozumia³, co by³o nie w porz¹dku w tej scenerii. L.A. zbudowano dla samochodów i bez nich zosta³o pozbawione czegoœ najbardziej dla siebie istotnego; wygl¹da³o niczym wykrwawione cia³o. Albo puste mrowisko. Sucha ³uska. - Co z tego stanowi prawdê? - spyta³ Everett. Byli ponownie w zerowej przestrzeni Cale'a. Tamten roz³o¿y³ rêce. - Us³ysza³eœ wszystko, co wiem. - Fantom zdawa³ pogr¹¿aæ siê w depresji. Everett czu³, ¿e dawka powoli przestaje dzia³aæ. - A ten powietrzny pojazd, w którym siê znajdowaliœmy? - zapyta³. - Widzia³em ju¿ taki nad pustyni¹. Naznaczy³ mój samochód. - Krêc¹ siê w okolicy. Ale mog¹ byæ po prostu snem. Nie widzia³eœ nigdy mrowiska? - Nie. - Ani ja. Wed³ug jego wersji o L. A., nigdy nie dotkniesz tam gruntu. Bêdziesz tylko z odleg³oœci wysadza³ miasto w powietrze. Everett zastanowi³ siê przez chwilê: a co, je¿eli móg³by zrobiæ to, o czym marzy Cale? Jeœli wœni³by zamkniêty w probówce œwiat Cale'a w rzeczywistoœæ, a Vance, obecnie martwy, zosta³by przywrócony do ¿ycia? Czy powinien to zrobiæ dla Gwen? - Oczywiœcie, ¿e pamiêtam Vance'a - powiedzia³a Dawn Crash. - To arogancki, g³upi macho. - A wiêc jest realny - stwierdzi³ Everett. - Nie stanowi czegoœ, co wypichci³ Cale. Przysz³o mu na myœl, ¿e wymyœlny scenariusz o L.A. móg³ byæ retoryczn¹ fikcj¹, narzêdziem perswazji w cichych zmaganiach tocz¹cych siê pomiêdzy Cale'em i Ilfordem. - Jest rzeczywisty, zgadza siê. I zrobi³ tu ca³kiem realn¹ awanturê, zanim Ilford go nie przegna³ - uœmiechnê³a siê z przymusem. - W koñcu przespa³am siê z nim, je¿eli chcesz znaæ prawdê. - Wiêc Obcy... - Istnienie Vance'a nie znaczy, ¿e i Obcy s¹ prawdziwi - powiedzia³ Fault. - To tylko kolejny sen, Everett. Jak najlepiej owin¹æ sobie ludzi dooko³a palca. Wymyœlaj¹c groŸnego wroga i t³umacz¹c wszystko koniecznoœci¹ wysi³ku wojennego. Dawn i Billy zjawili siê jej samochodem tu¿ po zachodzie s³oñca i zaprosili go na drinka. Po odwiedzinach u Cale'a Everett siedzia³ w mieszkaniu Faulta w piwnicy i obserwowa³, jak zanika poch³aniana przez mg³ê jasnoœæ. Na widok wy³amanego zamka lodówki Billy uniós³ brew, ale nie odezwa³ siê na ten temat ani s³owem. PowieŸli go w dó³ wzgórza, do baru w Submission, zwanego „Void”, gdzie podawano s³onawe piwo w wielkich, brudnych dzbanach. Everett czu³ siê tak, jakby odwiedzi³ ju¿ kiedyœ to miejsce, ale nieuchwytnoœæ tego wra¿enia, a potem brak zwi¹zku ze wszystkim, co móg³ zrekonstruowaæ, wprawi³y go w przygnêbienie. Bar okaza³ siê zat³oczony, boksy i stoliki zosta³y opanowane przez nastoletnich Meksykan o rzadkich brodach oraz podstarza³e prostytutki, przymawiaj¹ce siê o drinki. Przy stole bilardowym groŸnie wygl¹daj¹cy Murzyn skupia³ siê nad swoim nastêpnym strza³em. Barman wrzuca³ ci¹gle monety do graj¹cej szafy, jakby nie chcia³ byæ zmuszony do pods³uchiwania ¿adnych rozmów. Everett, Dawn i Fault usiedli w ciemnym boksie naprzeciwko czarnej œciany. Everett czu³ pulsowanie muzyki oraz ch³ód przelatuj¹cego przez niego alkoholu - i zdawa³o mu siê, i¿ jest tylko sum¹ tych wra¿eñ. - Pamiêtasz moich rodziców? - zapyta³ Billy'ego. - Nigdy ich nie spotka³em - odpar³ ostro¿nie Fault; zdawa³ siê wyczuwaæ braki pamiêci Everetta. - Nie rozmawia³eœ o nich nawet? - Nie pamiêtam - Billy podniós³ szklankê piwa, chowaj¹c siê za ni¹. - Zdawa³o mi siê, ¿e dojdê do czegoœ, kiedy tu wrócê. Do siebie. - Kiedy odnalaz³em ciê w Vacaville, nazywa³eœ siê Chaos, pamiêtasz? Powinieneœ byæ wdziêczny za to, co masz. - W ka¿dym razie to, kim jesteœ, mniej zale¿y od wspomnieñ - odezwa³a siê Dawn. - Przynajmniej ostatnio. - Wiêc co to jest? - zapyta³ Everett z sarkazmem. Rozumia³ teraz, jak wœciekle potrzebowa³ odpowiedzi. - To, co robisz. Twoje wybory - poci¹gnê³a swego drinka. - Jakim siê stajesz. - Wiêc nie powinienem dbaæ o to, kim by³em przedtem? Dawn wzruszy³a ramionami. - Jeœli chcesz. Tylko nie twierdŸ, ¿e wszystko od tego zale¿y, poniewa¿ nigdy nie bêdziesz tego pewny. - A jeœli chodzi o ciebie? - chcia³ wiedzieæ Everett, nagle rozwœcieczony jej zadufaniem. - Tobie wydaje siê to takie ³atwe? Pamiêtasz wszystko sprzed prze³omu? Czy twoje ¿ycie jest zbiorem tego, co siê wtedy dzia³o? - G³ównie interesuje mnie zapomnienie tego, kim by³am wczeœniej - odpar³a. Everett poj¹³ wagê wzmianki o pamiêtaniu zbyt wielu rzeczy; tak wielu, ¿e pragniesz o nich zapomnieæ. Poczu³ b³ysk zazdroœci. Chocia¿ to wcale nie musia³o byæ tak odmienne, pomyœla³, od pragnienia, aby nie œniæ. Od zacierania Kellogga. - By³aœ wczeœniej ¿on¹ Harrimana? - zapyta³. -Jesteœcie ma³¿eñstwem, prawda? - Nasz zwi¹zek trwa od bardzo dawna, choæ nie wygl¹da tak, jak prawdopodobnie to sobie wyobra¿asz. - Kim on jest? Naukowcem badaj¹cym sny? Kim by³ wczeœniej? - Jego badania bieg³y w tym kierunku. Oczywiœcie, prze³om zmieni³ to, podobnie jak wszystko inne. Ale nie chcê rozmawiaæ o Harrimanie. Nudzi mnie ten temat. Everett poczu³ siê znu¿ony upieraniem siê przy uzyskaniu odpowiedzi, które nie przynosi³y mu satysfakcji. Jego wzrok powêdrowa³ poza bar, przez okno z potrzaskan¹ i poklejon¹ taœm¹ szyb¹, otoczon¹ przez zakurzone, nieaktualne ju¿ znaki firmowe. Na ulicy by³ ktoœ, kogo rozpozna³, a raczej coœ-teleewangelista. Sta³, robi¹c wyk³ad czy udzielaj¹c reprymendy, dwóm ma³ym ch³opcom, którzy przez moment przypominali Everettowi Raya i Dave'a; ale to byli po prostu dwaj obcy malcy. Widzia³, jak porwali robotowi zapas broszur i rozrzucili je po ulicy, a potem uciekli. Teleewangelista schyli³ siê, zbieraj¹c szybko rozlatuj¹ce siê na wietrze kartki. - Nie pogra³byœ w bilard? - spyta³a Dawn nieoczekiwanie Faulta. Chwytaj¹c aluzjê, Billy skin¹³ g³ow¹ i wyœlizn¹³ siê z boksu. Everett widzia³, jak podchodzi do sto³u, krêc¹c nerwowo g³ow¹, kiedy pyta³ o coœ graj¹cych. - Chcê z tob¹ porozmawiaæ o tej dziewczynie ze snów - powiedzia³a Dawn. - O co ci chodzi? - Gwen, mam racjê? Jesteœ w niej zakochany. To dlatego wróci³eœ. Everett skin¹³ potakuj¹co, zbyt zmêczony - i prawdopodobnie zbyt pijany - aby zaprzeczyæ. - Cale pragnie, ¿ebyœ uczyni³ jego œwiat realnym. Spojrza³ têpo przed siebie, nie chc¹c tego potwierdzaæ. Podczas party zauwa¿y³ manifestowan¹ przez Dawn niechêæ do Cale'a. - A zatem, on i dziewczyna bêd¹ ¿ywi - naciska³a dalej. - Nie k³am, Billy powiedzia³ mi o tym. Ich spojrzenia spotka³y siê i wiedzia³, ¿e to wystarczy za potwierdzenie. Ponownie przysunê³a siê do niego, a¿ ich ramiona, biodra i kolana zetknê³y siê. - Pos³uchaj - powiedzia³a. - Mam lepszy pomys³. - Lepszy od czego? - Uczyñ mnie Gwen. - Nie rozumiem. - U¿yj swojej mocy, ¿eby zmieniæ mnie w tê, której po¿¹dasz. Ona o¿yje, a ty bêdziesz j¹ mia³. Wiem, ¿e mo¿esz to zrobiæ. Zamieñ mnie w Gwen. Je¿eli tego chcesz, mo¿emy przenieœæ siê do domu, o którym œnisz. Zamkn¹³ oczy, a potem podniós³ szklankê i opró¿ni³ j¹. Czu³ d³oñ Dawn na swoim udzie. - To obrzydliwe - zdo³a³ powiedzieæ. - Dziêkujê - odpar³a. - Mogê zapytaæ, co byœ z tego mia³a? Rozeœmia³a siê i œcisnê³a jego nogê. - Mog³abym powiedzieæ, ¿e to nie twój interes, Everett, ale wyjaœniê ci. By³abym znowu m³oda. Nie, ¿ebym teraz by³a stara, ale twoja Gwen jest bardzo m³oda, podobnie jak ty. I chcê zmieniæ swoje ¿ycie. A ty mnie odmieniasz. Twoja moc mnie odmienia. Milcza³. - By³aby rzeczywista, Everett. Wiem, jak bardzo tego pragniesz. Nie powinieneœ siê nad tym zastanawiaæ ani chwili d³u¿ej. - A co z Harrimanem i Ilfordem? Co z ich planami? - By³abym szczêœliwa, widz¹c, jak id¹ z dymem, kochanie - drug¹, woln¹ rêk¹ obróci³a jego twarz ku swojej. - Poca³uj mnie - za¿¹da³a. Dotkn¹³ ustami warg Dawn i poczu³ smak jej oddechu. By³ s³odki niczym sok jab³kowy. Spodziewa³ siê czegoœ bardziej cierpkiego, popio³u lub octu winnego. Znowu przysunêli siê do siebie. Everett poczu³ siê rozpruty. Dobiegaj¹cy jak z garnka ha³as szafy graj¹cej, zapach potu i stêch³ego dymu. klekot ku³ bilardowych, jêzyk Dawn w jego ustach, jej d³oñ na udzie - wszystko odp³ynê³o jak wyspy, aby ods³oniæ le¿¹ce miêdzy nimi morze czy mg³ê. Usiad³ prosto i potrz¹sn¹³ g³ow¹. Dawn otworzy³a oczy, uœmiechnê³a siê z rozdra¿nieniem i odsunê³a. - Nie jesteœ jeszcze Gwen, wiesz o tym - powiedzia³, licz¹c na to, ¿e zabrzmi to z³oœliwie; chcia³ wyraziæ przez to ca³¹ apokaliptyczn¹ gorycz œwiata. Ale ona uœmiecha³a siê nadal. - Nie, jeszcze nie. Ale nie jestem taka z³a. Wysun¹³ siê z boksu, poszed³ do toalety i sta³ tam, chwiej¹c siê nad pisuarem. Wszed³ Fault, wci¹¿ z kijem bilardowym w garœci. - Dobrze siê czujesz, Everett? - ChodŸmy st¹d. Sta³ i patrzy³ w górê, na nisko zawieszone niebo, na opadaj¹ce na czarn¹ konsolê drzew sklepienie z mg³y. Dawn podrzuci³a ich na koniec podjazdu przed domem Ilforda, a potem jej samochód wœlizn¹³ siê niezauwa¿alnie w noc, a dŸwiêk silnika rozp³yn¹³ siê w ciszy. Przez chwilê ¿a³owa³, ¿e pozwoli³ jej odejœæ. Móg³ siê uwolniæ od b³yszcz¹cego domu Ilforda, móg³ pójœæ z Dawn do ³ó¿ka i zadawaæ jej pytania. Ucieczka kobiety by³a zwi¹zana z tym, co zdawa³a siê wiedzieæ. Nienawidzi³ siê za to, co go do niej ci¹gnê³o. Za swój brak przesz³oœci. Ruszy³ w stronê domu i spotka³ czekaj¹cego na niego Faulta. - Jesteœ uniwersalnym potakiwaczem? - Co? - spyta³ Billy, ledwo widoczny w mroku. - Polecasz mnie wszystkim po kolei - Ilfordowi, Cale'o-wi, teraz Dawn... - To trochê przykre, Everett. - Ka¿dy chce jakiœ kawa³ek mnie - ci¹gn¹³. - Z wyj¹tkiem ciebie, dla którego stanowiê wabik. - Jest wiele rzeczy, których nie rozumiesz - stwierdzi³ Fault. - Czy ciebie w ogóle obchodzi, po czyjej stronie stoisz? - Jestem jednym z tych, co prze¿yli - powiedzia³ Billy z oburzeniem. - Podobnie jak ty. jak inni. Robiê to. co muszê. Nic nie wiesz o moich problemach, Everett. Nie wiesz, co mnie spotka³o. Zapad³o milczenie, a oni stali w ciemnoœci na podjeŸdzie. Everett s³ysza³ swój oddech, czu³ przyœpieszony od alkoholu puls. Przed nim, jak latarnia morska we mgle, p³onê³y okna living roomu Ilforda. Mieszkanie w przyziemiu by³o nieoœwietlone i niewidoczne. - Masz racjê - powiedzia³ w koñcu. - Nie wiem, co ci siê przydarzy³o. - W³aœnie. - Wiêc powiedz mi. Co nas spotka³o podczas prze³omu? Co sta³o siê z Cale'em? - Mog³o byæ du¿o gorzej. - Kogo os³aniasz? Ilforda? Cale'a? A mo¿e siebie? - Nie jestem... - Wiêc powiedz mi, co wiesz. - Nie mogê. Fault odwróci³ siê i ruszy³ w stronê domu. Everett sta³, z³oœæ go opuœci³a; pragn¹³ pójœæ w przeciwnym kierunku - w noc i mg³ê. Zamiast tego ruszy³ za Billym, wchodz¹c w kr¹g padaj¹cego z okien œwiat³a. U wejœcia do piwnicy znowu wpad³ na Faulta. - Chcê dawkê na noc - powiedzia³. - IdŸ na górê i przeœpij siê. Dobra³eœ siê ju¿ do moich zapasów. - Daj mi to, Billy... - Zamknij siê. Nie mów o tym na zewn¹trz... - No to na dole. Zeszli do piwnicy. - Tak d³ugo ciê nie by³o - powiedzia³a Gwen. - By³em zajêty - odpar³. - Sprawy siê skomplikowa³y. Przyci¹gnê³a go do siebie, w swoje ramiona, tam gdzie siedzia³a na brzegu wisz¹cego w pustej przestrzeni ³ó¿ka. Poczu³ jej dotkniêcie niczym echo, szept w jêzyku pamiêci. Ale czu³ siê ju¿ zmêczony szeptami. - Musisz znaleŸæ sposób, abyœmy mogli byæ razem - odezwa³a siê. - Nie mogê bez koñca na ciebie czekaæ, nie wytrzymujê tego. - To nie takie proste - stwierdzi³. - Cale powiedzia³, ¿e jest na to metoda. - Cale s¹dzi, ¿e istnieje sposób. Ja jednak nie wiem, co o tym myœleæ. - Powiedzia³, ¿e móg³byœ skoñczyæ to, co on zacz¹³ - ci¹gnê³a. - Kiedy zawo³a³ mnie tu z powrotem, kiedy pomóg³ mi wróciæ. Móg³byœ ponownie sprowadziæ mnie do rzeczywistego œwiata. Everett mrugn¹³. - Mo¿liwe. Mo¿liwe, ¿e móg³bym coœ takiego zrobiæ. - Cale tak uwa¿a, Everett. - Czy Cale... - przerwa³. Nie mia³o znaczenia, czy Cale przyszed³ tu wczeœniej. Gwen wyra¿a³a jego myœli. Prawdopodobnie by³ u niej, przyszed³ osobiœcie i rozmawia³ z ni¹. To i tak lepiej, ni¿ s¹dziæ, ¿e w jakiœ sposób zdalnie j¹ zaprogramowa³. Je¿eli tak siê sta³o, to nie chcia³ o tym wiedzieæ. Odsun¹³ siê od niej. - Coœ nie w porz¹dku? - zajrza³a mu w oczy. - Muszê wiedzieæ, kim jestem. - Ja wiem, kim jesteœ. - Powiedz mi. - Jesteœ Everett, zakochany w Gwen. Everett z Gwen. Tak jak ja jestem Gwen z Everettem. Gwen dla Everetta - mrugnê³a, spojrza³a w dó³, a potem ponownie poszuka³a jego wzroku. - Kochasz mnie, Everett? - Tak. Ale nie jestem... - A zatem znam ciê. - Nie znasz - powiedzia³. - Nie znasz mnie. - Co przez to rozumiesz? Oddali³ siê od jej ³ó¿ka. - Pozwolisz, ¿e coœ ci poka¿ê? W milczeniu skinê³a g³ow¹. Zabra³ j¹ do Hatfork. Stali na parkingu przed Multiplexem, z góry piek³o ich s³oñce, a powietrze pustyni wysuszy³o im usta. Tablice reklamowe nadal g³osi³y, ¿e jedynym granym repertuarem jest Chaos. Pusta, czarna p³aszczyzna parkingu pali³a ich przez podeszwy butów. Mru¿¹c oczy, poci¹gn¹³ j¹ za rêkê pod zadaszenie wejœcia. - Everett - zaczê³a. - Musisz nazywaæ mnie Chaosem - powiedzia³. Wyci¹gn¹³ swój stary pêk kluczy i otworzy³ s³u¿bowe drzwi. Weszli do korytarza, który prowadzi³ do kabiny projekcyjnej. - Dlaczego mam ciê nazywaæ Chaosem? - wygl¹daj¹c na przestraszon¹, opar³a siê o œcianê. - Poniewa¿ tutaj to moje imiê - wyci¹gn¹³ rêkê, dotkn¹³ jej ramienia i uœmiechn¹³ siê lekko. - Byæ mo¿e nawet jest to imiê, które sam sobie nada³em, poniewa¿ stanowiê czynnik, który powoduje, ¿e jest tutaj tak, jak jest. Pomog³em stworzyæ to miejsce. - Nie rozumiem. Miejsca nie maj¹ ju¿ wiêcej znaczenia. Tak powiedzia³ Cale. Powiedzia³, ¿e mo¿e stworzyæ dowolne miejsce, jakiego zapragnie. I ty tak¿e to potrafisz, Everett. - To jest coœ odmiennego od rzeczy, które buduje Cale. Chodzi mi o to, ¿e nie stworzy³em go sam. Nawet go nie lubiê. Ale jest t¹ czêœci¹ mnie... któr¹ pamiêtam. Zamkn¹³ za nimi drzwi, pogr¹¿aj¹c korytarz w mroku. Zna³ drogê, zawsze bêdzie zna³. Chwyciwszy Gwen za rêkê, poprowadzi³ j¹ po schodach do góry. Kabina projekcyjna wygl¹da³a dok³adnie tak, jak j¹ zostawi³; stare maszyny pokryte kurzem, brudne koce skot³owane pod ³ó¿kiem. Jego papierosy le¿a³y tam, gdzie je od³o¿y³; i zda³ sobie sprawê, ¿e nie zapali³, odk¹d wyruszy³ w drogê. Pomyœla³ o tamtym dniu, o sprzeczce z Kelloggiem przy zbiorniku, o swojej ucieczce. Otrz¹sn¹³ siê z czaru wspomnieñ, posadzi³ Gwen na kanapie i zapali³ w rogach pomieszczenia œwiece. - Co to jest? - spyta³a. - Tutaj mieszka³eœ? - Przez piêæ lat. - Mylisz siê, Everett. Cale powiedzia³ mi, ¿e wed³ug ciebie up³ynê³o piêæ lat, ale to nieprawda. Wszystko, co wiedzia³a, pochodzi³o od Cale'a. Everett rozumia³, ¿e tamten zrobi³, co móg³, aby przygotowaæ j¹ do spotkania z nim; zrobi³ wszystko, by mia³a szansê staæ siê rzeczywist¹. - Niewa¿ne-powiedzia³.-To jest miejsce, w którym wczeœniej przebywa³em i które pamiêtam. Dla mnie minê³o piêæ lat. Potrz¹snê³a g³ow¹, a potem spojrza³a na niego z niepokojem. - Wygl¹dasz inaczej. Skin¹³ g³ow¹. W³osy jak strzecha, skóra spalona s³oñcem, nie umyte zêby. Wyci¹gnê³a siê wygodnie na sofie. - W porz¹dku - stwierdzi³a.-Widzia³am ju¿. Teraz wiem. - Nie - zaprzeczy³. - Musisz pójœæ ze mn¹ i zobaczyæ to. Chcê, ¿ebyœ ujrza³a wszystko. Wzi¹³ j¹ do samochodu i pojechali przez miasto. Najpierw wst¹pili do Decala. Everett przedstawi³ Gwen, a tamten uœmiechn¹³ siê do niej swoj¹ szczerbat¹ gêb¹ i potrz¹sn¹³ jej d³oni¹. Da³ im dwa pojemniki, po kwarcie alkoholu ka¿dy, które Everett zamkn¹³ w baga¿niku. U Siostry Earskin doda³ pojemnik z zup¹ i dwa pieczone ptasie udka, opakowane w aluminiow¹ foliê z odzysku. Rangersi Kellogga nadal nie dostarczyli ¿adnych nowych konserw. Chaos zastanowi³ siê, jak wiele czasu up³ynê³o od chwili, kiedy widzia³ ostatni¹ puszkê czy komandosa zaopatrzeniowego, a inna czêœæ jego umys³u rozwa¿a³a równoczeœnie, czy Rangersi w ogóle jeszcze istniej¹, czy te¿ stanowili po prostu wytwór umys³u Kellogga. Potem pojechali na skraj pustyni i usiedli na rozsypuj¹cych siê solnych wydmach, aby obserwowaæ zachód s³oñca i coœ zjeœæ. Jego myœli kr¹¿y³y daleko i bardzo d³ugo milczeli. W koñcu, najcichszym g³osem, na jaki mog³a siê zdobyæ, spyta³a: - Czy Cale stworzy³ kolejne miejsce? Dom dla nas? Taki, w jakim mieszka³eœ wczeœniej? - Tak. - Czemu tam nie poszliœmy - ci¹gnê³a - zamiast tutaj? - Chcê, ¿ebyœ mnie zobaczy³a w tej scenerii. - Dlaczego? - Musisz poznaæ tê czêœæ mnie. - To najgorsza twoja czêœæ, Everett. Nie potrzebujesz tego, przecie¿ uciek³eœ st¹d. - Ja... - nie potrafi³ znaleŸæ odpowiednich s³ów. - Tak? - Czy w mi³oœci nie chodzi w³aœnie o to? - powiedzia³. - Czy nie powinnaœ kochaæ nawet najgorszej mojej cz¹stki? Ale wiedzia³, ¿e w sytuacji, kiedy powinien mówiæ o tym, co jest realne, a co fa³szywe, rozmowa o mi³oœci mija siê z celem. - Nie wiem - odpar³a. - No có¿, myœlê, ¿e to wszystko dooko³a sta³o siê za moj¹ spraw¹, Gwen. Najgorsza czêœæ. Ta czêœæ. - S¹dzê, ¿e by³eœ tutaj nieszczêœliwy - stwierdzi³a, odk³adaj¹c z powrotem do folii kawa³ek w³óknistego miêsa, które próbowa³a zjeœæ. - I uwa¿am, ¿e to miêso jest zgni³e. Nie mogê uwierzyæ, ¿e stworzy³eœ ca³y ten œmietnik, ca³e to pokrêcone miejsce tylko po to, aby mnie tutaj zaci¹gn¹æ. Zapatrzy³ siê w dal, na nikn¹ce odbicia s³oñca na b³yszcz¹cej autostradzie, myœl¹c o swojej podró¿y do Kalifornii, o rzeczach, co do których by³ pewny, ¿e zostawia je za sob¹, oraz o tych, o których s¹dzi³, ¿e z nim zosta³y. - Cale mówi, ¿e mo¿esz zrobiæ wszystko - powiedzia³a. - Mo¿emy mieæ wszystko, czego zapragniemy, Everett. Nie odpowiedzia³. - Zabierz nas z powrotem - poprosi³a. - Jeszcze nie. Przywar³a do jego ramienia. - Zatem do twojego domu, czy cokolwiek to jest. Proszê. Odwróci³ siê i zobaczy³ w jej oczach strach. - W porz¹dku - stwierdzi³. Schowa³ jedzenie do samochodu i pojechali do Multiplexu. Skulona usiad³a na tapczanie. - Bojê siê, Everett. Je¿eli odejdziesz ode mnie, nie wiem, co siê ze mn¹ stanie. Nie wiem, gdzie bêdê. Bo¿e, jak tutaj œmierdzi. - Nie chcê ciê opuszczaæ - odrzek³. - Wiêc daj z tym spokój. To jest destrukcyjne. Brzmi¹ca w jej g³osie stanowczoœæ by³a kolejnym echem Cale'a. - Jesteœ tutaj tylko chwilê - stwierdzi³. - Daj temu szansê. - To szaleñstwo, Everett... - Nazywaj mnie Chaosem. To wa¿ne. - Nie, nie bêdê ciê tak nazywaæ. To nie jest twoje imiê - opuœci³a g³owê i zaczê³a cicho p³akaæ. - Wszystko jest na opak. - Na opak? - To nie jesteœ ty, ten prawdziwy. To jest fa³sz, Everett, z³udzenie. Chcia³abym sprawiæ, ¿ebyœ to zrozumia³. - Wszystko jest fa³szywe - otworzy³ pojemnik z alkoholem i poci¹gn¹³ ³yk. - Teraz wszystko jest nieprawdziwe. Ale pewne nierealne rzeczy s¹ tak¿e wa¿ne, poniewa¿ definiuj¹ ludzi. Tak jak ty, Gwen. Jesteœ jedn¹ z rzeczy, które mnie definiuj¹. Poci¹gn¹³ kolejny ³yk. - Ty tak¿e jesteœ fa³szywa, wiesz o tym. - Nie mów tak - ³zy na jej twarzy zdawa³y siê parowaæ, a policzki zaczerwieni³y siê ze z³oœci. - Przeby³am d³ug¹ drogê, aby do ciebie wróciæ, Everett. S³owa Cale'a. Za ka¿dym razem, kiedy stawa³a siê z³a, s³ysza³ Cale'a. Jej ³agodna strona wygl¹da³a na bardziej przekonuj¹c¹, poniewa¿ zosta³a œci¹gniêta ze snów Chaosa; jej zaœ z³y pierwiastek by³ w ca³oœci wymyœlony. Do tego Cale stanowi³ model sam dla siebie; dysponowa³ tylko w³asnym g³osem. - Stworzy³ ciê Cale - powiedzia³ wreszcie, nienawidz¹c siê za to. - Nie... - Stanowisz symulacjê. Stworzy³ ciê z paru skrawków, z kilku wspomnieñ. Zbudowa³ ciê wokó³ pomys³u na mnie, na nas oboje. To dlatego wszystko tam dzia³o siê z twojego powodu. Liczy³, ¿e dokoñczê jego robotê, oblekê ciê w cia³o i uczyniê realn¹. - Cale mówi³ mi coœ innego. - K³ama³. Stanowisz pokaz przezroczy - ³ykn¹³ znowu, patrz¹c w dal i unikaj¹c jej wzroku. - Jesteœ prezentem dla mnie, Gwen. Wabikiem, aby sprowadziæ mnie z powrotem. Cale wykona³ dobr¹ robotê, najlepsz¹, jak¹ móg³. Sprawi³, ¿e uwierzy³aœ sama w siebie. Znowu zaczê³a p³akaæ. - Nie widzisz mnie? Nie s³yszysz? - Gdybyœ by³a prawdziw¹ Gwen, mog³abyœ kochaæ mnie jako Chaosa. - Nie muszê kochaæ w tobie tego, co najgorsze - stwierdzi³a, wstaj¹c. - Nie jestem psem, Everett. Milcza³, ale uzna³, ¿e nikt nie trudzi³by siê wymyœlaniem fa³szywego psa. A jego czêœæ, ta z Hatfork, zdecydowa³a jeszcze, ¿e gdyby by³a psem, mieliby pieczeñ. Wspania³e ¿arcie. - To wszystko k³amstwa - powiedzia³a i podesz³a do drzwi. - Nie muszê przechodziæ ¿adnego testu. Zobaczymy siê póŸniej, Everett. Nawet nie znam nikogo o imieniu Chaos. Zesz³a po omacku po schodach i zamknê³a za sob¹ drzwi. S³ucha³, jak jej kroki stukaj¹ na dole i po chwili milkn¹. Everett, który by³ nieco bardziej przywi¹zany do Gwen, móg³by nie chcieæ, aby st¹d wychodzi³a. Poszed³by za ni¹. Ale nie Chaos. Chaos poci¹gn¹³ kolejny ³yk. Kiedy pi³, zastanawia³ siê, czy rzeczy, które jej powiedzia³, stanowi³y prawdê; i co by to znaczy³o, gdyby okaza³y siê autentyczne? Czu³ wewn¹trz jakiœ ból. Pi³, ¿eby go zag³uszyæ. Kiedy tak siedzia³, widzia³, jak œwiat³o œwiec rozmazuje siê; i rzeczy, które powiedzia³, i rzeczy, które ona powiedzia³a, wszystkie odbija³y siê echem, jak nierealny osad po jednym ze snów Kellogga. To, co pozosta³o, co zawsze pozostawa³o, to by³ ten pokój. Stare projektory wycelowane w puste widownie. Ale jeœli sugestie Cale'a s¹ prawdziwe? Czy istotnie móg³by wyœniæ w rzeczywistoœæ projekcje umys³u? Œmieszne, gdyby tak by³o, poniewa¿ z pewnoœci¹ Cale nie mia³ na myœli Hatfork. Napi³ siê do tej myœli. S³ucha³ pustynnego wiatru, wyj¹cego w systemie wentylacyjnym. Na zewn¹trz panowa³a teraz noc. Zastanawia³ siê, dok¹d posz³a ta kobieta - czy skierowa³a siê do miasta czy na autostradê? A mo¿e rozp³ynê³a siê w tym samym momencie, kiedy opuœci³a budynek i znalaz³a poza zasiêgiem jego oddzia³ywania? Pomieszanie z popl¹taniem. Ta ca³a sprawa z San Francisco i tamci ludzie, wszystko zagmatwane. Naprawdê niedorzeczne. To musia³y byæ jakieœ g³upie pomys³y Kellogga. Wspomnia³ kwaœno po¿egnalne s³owa kobiety. No có¿, nie by³ wcale pewny, czy zna kogoœ imieniem Gwen. Je¿eli Kellogg mia³ g³upie pomys³y, to co go zmusza³o do tego, ¿e je œni³? A nawet jeszcze g³upsze? Pozosta³ w swojej kabinie przez dwa dni, pij¹c, pal¹c i onanizuj¹c siê. W nocy pi³, aby straciæ przytomnoœæ i nie œniæ. W koñcu g³ód wygna³ go na zewn¹trz. Wsiad³ do samochodu i pojecha³ do Siostry Earskin po zaopatrzenie. Zaœmia³ siê do siebie, kiedy z³apa³ swe odbicie we wstecznym lusterku; za nim rozci¹ga³a siê autostrada, a wiatr targa³ mu w³osy. Wszystko bêdzie dobrze. Móg³ ¿yæ ze snami Kellogga. To jego praca, jego krzy¿ do niesienia. Poza tym Hatfork stanowi³o jego miejsce; tutaj by³ emblematem. Wszystko wróci³o do normy. Wróciwszy do Multiplexu, ujrza³ stoj¹cy na parkingu samochód, którego nie zna³. Kiedy wniós³ na górê swoje zapasy, zasta³ siedz¹cego na kanapie Kellogga, który oœwietli³ wnêtrze kabiny latarni¹ i zasnu³ powietrze dymem wielkiego cygara. - Musimy pogadaæ, Chaos. Nie móg³ wydobyæ z siebie g³osu. Kiedy widzieli siê ostatni raz, zostawi³ grubasa krwawi¹cego na piasku. - Twoja kobieta jest w moim domu. I, ch³opcze, natar³a mi uszu. Jest nawet bardziej szalona ni¿ ja. Powinieneœ by³ to s³yszeæ. Chaos! - Moja kobieta? - Gwen, twoja elegancka dupa z miasta, nie pamiêtasz? Jak szybko, jak szybko oni zapominaj¹! Powinienem by³ ciê nazwaæ Kapitan Nieprzytomny... No có¿, niewa¿ne. Na szczêœcie, trafiliœmy na siebie. Twoja strata, a mój zysk. Wyœni³eœ sobie tutaj piekieln¹ kobietê, Kapitanie. Kellogg poci¹gn¹³ swoje cygaro, które rozb³ys³o ciemn¹ czerwieni¹. Chaosowi wydawa³o siê przez moment, ¿e by³o nabite orzechami i ¿e Kellogg pali ciastko z orzechami. - Ty i Gwen? - spyta³. Teraz sobie j¹ przypomina³. Ale tylko przypomina³. Kellogg rozeœmia³ siê, parskaj¹c k³êbami dymu. - Zazdroœæ, Kapitanie? - Co? Nie. Ona nie jest rzeczywista. - Nierzeczywista? Nadal jedziesz na tym samym koniu? Masz g³êboko popierdolone poczucie hierarchii wa¿noœci, Chaos. Jest równie realna jak ja. Oboje pochodzimy od ciebie. - Jesteœ nienormalny. - Cudownie! - stwierdzi³ Kellogg, zeskakuj¹c z sofy; Chaos cofn¹³ siê o krok. - Czy mam powiedzieæ: Nie, to ty jesteœ wariatem? Mo¿emy siê tak bawiæ przez jakiœ czas, jak s¹dzê. Odegra³ obie role, uwa¿aj¹c, aby udawaæ Chaosa. - Jesteœ nienormalny. Nie, to ty jesteœ nienormalny. Wybacz, ale to ty jesteœ chory - wyci¹gn¹³ rêkê i postuka³ Chaosa niedopa³kiem cygara w klatkê piersiow¹, zostawiaj¹c mu na podkoszulku plamê br¹zowej od tytoniu œliny. - Masz problemy, Chaos. Zdrowie umys³owe i realnoœæ posz³y sobie w tych dniach na daleki spacer. - Zostaw mnie w spokoju. Kellogg podniós³ do góry rêce. - Ty tu jesteœ szefem. To sedno sprawy, Chaos. Ty tutaj rz¹dzisz. - Gówno prawda! - Chaos poczu³ siê nagle rozdra¿niony. - Zagubi³em siê. Jestem w San Francisco, prawda? - No có¿, taaa... - I patrz, znowu znajdujê siê tutaj z tob¹ - Chaos schowa³ twarz w d³oniach. - Przeby³em ca³¹ tê drogê do Frisco i nawet nie uda³o mi siê uciec od ciebie. - Co za gówno! To ty mnie tutaj wezwa³eœ, stary. Jestem tylko konsultantem w tej sprawie. Chaos zignorowa³ go. - Brakuje mi olbrzymich fragmentów ¿ycia - powiedzia³. - Ja nawet nie pamiêtam swoich rodziców. Kellogg pomacha³ rêk¹. - Masz trzydzieœci lat, Chaos. Czas, ¿ebyœ przesta³ skamleæ o rodziców. Na rany Chrystusa, zabierz siê za tworzenie w³asnej rodziny. - Kto mi to zrobi³, Kellogg? Mo¿e ty? - Nie ja, staruszku. Kiedy ciê spotka³em, by³eœ taki sam jak teraz. Znalaz³eœ mnie i zaczêliœmy razem pracowaæ. Zawsze ¿y³eœ w OSR. - OSR? - Ograniczona Subiektywna Rzeczywistoœæ. Tak to nazywam. Zasadniczo powinienem zastrzec tê nazwê. Tworzy³eœ wokó³ siebie skromn¹ przestrzeñ, któr¹ kontrolowa³eœ, zanim nie wpad³eœ na innego faceta, z jego w³asn¹ stref¹ wp³ywu. Niewielka sfera rzeczywistoœci i nierealnoœci, normalnoœci i wariactwa, œciœniête razem. Nie ma nadziei na oddzielenie ich od siebie. To jest sposób, w jaki ¿yjesz. OSR. - Masz teoriê na ka¿d¹ okolicznoœæ. - Prawda, prawda. A twoja OSR z pewnoœci¹ mog³aby byæ elegantsza, Kapitanie - Kellogg znowu pomacha³ rêk¹ i przewróci³ œwiecê. - Oops! No có¿, muszê iœæ. ¯yczê szczêœcia! Podniós³ swoj¹ latarniê i zaœpiewa³: - Jest œwiat, do którego mogê pójœæ i wywiedzieæ siê o swoje tajemnice, w moim pokoju, w moim pokoooojuuu... - Przerwa³ i odwróci³ siê. - Cholera, omal nie zapomnia³em. Gwen napisa³a do ciebie liœcik. Pogrzeba³ w kieszeni i wyj¹³ pomiêty strzêpek papieru. - Masz. Poda³ go Chaosowi i st¹paj¹c ciê¿ko, zszed³ na dó³. Chaos wyg³adzi³ kartkê i przeczyta³: Cale nie jest w stanie dostaæ siê tutaj. Spowodowa³eœ, ¿e nie mo¿e nas znaleŸæ. Je¿eli nie zrobisz czegoœ, utkniemy tutaj na zawsze. Chaos po³o¿y³ liœcik na stoliku obok papierosów. Przez minutê czy dwie siedzia³ bez ruchu, a potem odpakowa³ to, co przywióz³ od Siostry Earskin i zjad³. PóŸniej, w nocy, obudzi³y go ciche kroki na schodach. Usiad³ i zapali³ œwiecê. Otworzy³y siê drzwi i wesz³a Melinda. - Ty chuju, sprowadzi³eœ mnie z powrotem do rodziców. Star³ resztki snu z powiek i patrz¹c na ni¹, zamruga³. Melinda opad³a na brzeg jego pos³ania. - Znowu uciek³am, przed chwil¹. Oni mnie zabij¹. - Jak siê tutaj dosta³aœ? - Podwióz³ mnie Edge. Kocha siê we mnie, wiesz? Podobne przys³ugi posuwaj¹ sprawê do przodu - potrz¹snê³a g³ow¹. - Nie mogê uwierzyæ, ¿e jestem z powrotem w tym mieœcie. - Gdzie jest Edie? Prychnê³a pogardliwie. - Teraz chcesz wiedzieæ, gdzie jest Edie! Bo¿e, Chaos, nie uwa¿asz, ¿e jest ju¿ trochê za póŸno? - Co przez to rozumiesz? - Tam, w Vacaville, zrobi³o siê dziwniej. Cooley i tamci... - Tak? - To trudno wyt³umaczyæ. Ale gdzie siê podziewa³eœ? I co my tutaj robimy? - Musia³em wróciæ. Nie mia³em zamiaru sprowadzaæ ciê ze sob¹. To ma coœ wspólnego z t¹ kobiet¹... - Wiem. wiem, twoja dziewczyna ze snu. Edge mówi, ¿e ona jest u Kellogga. Po co j§ œci¹gn¹³eœ? - Musia³em coœ sprawdziæ. Ja... dla niej nie jestem nawet Chaosem. Myœla³em, ¿e odnajdê swoj¹ przesz³oœæ. Ale tutaj nic nie ma. - Wiêc? - Nagle wyda³o mi siê wa¿ne, abym znowu by³ Chaosem. - No có¿, mo¿liwe. - Melinda przewróci³a oczami i ziewnê³a. - Ale s¹dzê, ¿e sta³eœ siê niew³aœciwym Chaosem. - Co masz na myœli? Podci¹gnê³a nogi na tapczan i opar³a g³owê na kolanach. - Jesteœ przegrany - stwierdzi³a. - Chaos, który tylko siedzi i godzi siê na wszystko. Chodzi o to, ¿e móg³byœ byæ facetem, który ruszy w drogê. Nie wiedzia³, co odpowiedzieæ. - Wiesz, bo ona mog³a siê w nim zakochaæ. Je¿eli tego chcia³eœ; je¿eli w ogóle wiesz, czego chcesz - znowu ziewnê³a. - Bo¿e, jaka jestem zmêczona. Musia³am le¿eæ, czuwaj¹c w ciemnoœci, zanim moi nie posnêli. By³am taka z³a na ciebie. Och - rozbudzi³a siê trochê. - Zgubi³eœ zegar? Znalaz³am jakiœ na zewn¹trz. A potem usnê³a, zwiniêta w jego nogach. Jakby uwa¿a³a, ¿e to jest w³aœciwe dla niej miejsce, zaduma³ siê. Bez wzglêdu na to, co przeciwko niemu mia³a. Siedzia³ przez d³ugi czas bez ruchu, patrz¹c, jak ma³a œpi. Kiedy by³ pewien, ¿e jej nie obudzi, wyœlizn¹³ siê z kabiny i zszed³ na dó³. Zaczyna³o wschodziæ s³oñce. Odwróci³ siê i na zachodzie, na skraju wzgórz, dojrza³ ostatnie bledn¹ce gwiazdy. Znalaz³ zegar, le¿¹cy na ma³ej pryzmie piasku w najdalszym k¹cie parkingu. Okaza³ siê zdumiewaj¹co ciê¿ki, a z³ote wahad³o przesunê³o siê nierówno, kiedy go wyprostowa³. Dziwacznie g³oœne tykanie zegara by³o regularne, bez wzglêdu na to, czy zegar sta³ pionowo czy nie. Patrzy³ na niego w zadumie. W Hatfork czy w Ma³ej Ameryce nie znalaz³by nic równie piêknego ani czystego. Kolejna wiadomoœæ, kolejna strza³ka, wskazuj¹ca mu drogê z Hatfork. Doœæ nieoczekiwana. Zrozumia³, ¿e musi wracaæ. W miejscu, sk¹d pochodzi³ zegar, zosta³o coœ nie dokoñczonego. Mo¿e ucieczka, której nie powinien jeszcze podejmowaæ. Tykanie zegara wydawa³o siê zag³uszaæ czyst¹ myœl, nawet jakby wo³a³o go z powrotem. Chaos podszed³ do tablicy na koñcu parkingu i stamt¹d patrzy³ na wznosz¹ce siê nad pustyni¹ s³oñce; obserwowa³, jak ogrzewa³o wzgórza i wypala³o rosê, która przylgnê³a do trawy rosn¹cej w szczelinach chodnika i u podstawy wspornika tablicy. CHaOs, cHAOs, ChAoS. A potem pozwoli³, aby Hatfork zniknê³o; niebo i pustynia, Multiplex i œpi¹ca na górze dziewczynka; wszystko. Zegar by³ szczêœliwy. Klekocz¹c, uwa¿a³ siê za najwy¿sze wcielenie dumy oraz celowoœci. Praca stanowi³a jego drug¹ naturê, nie wymagaj¹c¹ zreszt¹ ¿adnego wysi³ku. Bycie zegarem polega³o na tykaniu, ale bycie tym zegarem polega³o na klekotaniu. DŸwiêk sam w sobie by³ z³oty, jak i odbicie; wielkie dzie³o, wyró¿nienie. Ob³a obudowa zegara zawiera³a w miniaturze ca³y pokój, zakrzywiony i poz³ocony. Ale œwiat³o p³ynê³o w dwie strony. Kiedy b³yszcz¹ce wahad³o krêci³o siê i krêci³o bez koñca, o cal nad szklan¹ tafl¹ stolika, magiczne drobiny œwiat³a bieg³y wzd³u¿ œcian pokoju, dotykaj¹c wszystkiego i odtañcowuj¹c strzeliste szlaki, dok³adnie powtarzane. Promienie potwierdza³y wyposa¿enie pomieszczenia, ka¿dy mebel b³yszcza³ w odpowiednim miejscu, nawet jeœli odbicie w obudowie œci¹ga³o wszystko w pojedynczy, po³yskliwy wêze³. Nagrodzony, nagradzaj¹cy. Có¿ za przywilej. Klak. Ca³y pokój czu³ siê szczêœliwy. Zegar by³ œwiadom fantastycznej przyjemnoœci dêbowego krzes³a, jak¹ czerpa³o ono z bycia dêbowym krzes³em, nie ¿¹daj¹c niczego wiêcej. Byæ mo¿e zazdroœci³ nawet dêbowemu krzes³u, którego s³oje b³yszcza³y spod wielu cienkich warstw politury, a drewniane szczeble oparcia by³y tak cudownie wygiête. Ilford móg³ tam usi¹œæ! Ale zegar wiedzia³, ¿e kiedy Ilford wejdzie do pokoju przez którekolwiek z drzwi i stanie czy si¹dzie gdziekolwiek, zostanie pochwycony i obdarzony blaskiem obudowy zegara, doœwiadczy miarowego pulsu jego odliczania - i to by³o du¿o lepsze. Krzes³o by³o wspania³e, ale zegar by³ wspanialszy. Zegar czu³ obecnoœæ zadowolonych z siebie znajduj¹cych siê w pomieszczeniu przedmiotów: obrazów, szklanego sto³u, lampy o marmurowej podstawie, a nawet rzêdu kanciastych szklanek i zatykanych, kryszta³owych karafek ze szkock¹ za drzwiczkami intarsjowanej ró¿anym drzewem szafki. A tak¿e szeregu drzewek bonsai na okapie kominka - z wyj¹tkiem jednego, na samej krawêdzi, nieco niezadowolonego. Klak, klak. Dzisiaj pada³o i by³a mg³a, wiêc okna ozdabia³y brylanty kropel. Migota³y. Mg³a powodowa³a, ¿e - nawet kiedy nie by³o deszczu - szyby stawa³y siê nieprzezroczyste i nie wiod³y tak bardzo na zewn¹trz, jak znajduj¹ce siê w tym pomieszczenia lustra. Zegar nie mia³ rywala w s³oñcu. Ca³e œwiat³o i ciep³o emanowa³o z pokoju, a zegar stanowi³ lœni¹ce centrum tego systemu. Nic innego nie by³o równie pewnego. Zegara nigdy nie zas³ania³a mg³a. S³oñce niemal zawsze. Pokój wydawa³ siê doskona³y, ale niekompletny. Czeka³, nieco nie spe³niony, na powrót Ilforda. Co by³o celem tej perfekcji, tego lekkiego œwiecenia, jeœli nie to, aby Ilford wszed³ tutaj i zaludni³ go? To nie by³ pierwszy z brzegu doskona³y pokój - je¿eli gdziekolwiek istnia³ jakiœ inny - to by³ perfekcyjny pokój Ilforda. Klak. Zegar i reszta pokoju nie musia³y dzisiaj d³ugo czekaæ. Wszed³ Ilford, sam, strzepuj¹c deszcz z p³aszcza na dywan. Mówi¹c szczerze, jego obecnoœæ wprowadzi³a niedoskona³oœæ: kropelki nas¹czaj¹ce tkaninê, drzwi kredensu otwarte na oœcie¿, podczas gdy nalewa³ sobie drinka, brzêkanie i szczêkanie towarzysz¹ce rozmaitym ruchom, nieporz¹dne wobec miarowego g³osu zegara. Mimo ¿e tak czysty i wypielêgnowany, Ilford nie Dasowa³ do swojego w³asnego domu. Ale to nie mia³o znaczenia. Kiedy on by³ wewn¹trz, dom móg³ prawdziwie ¿yæ i oddychaæ, by³ spe³niony. Szczególnie zegar podziwia³ Ilforda. Zupe³nie nie móg³ powiedzieæ dlaczego; tak naprawdê, nie wiedzia³by nawet, jak zacz¹æ. Ale odbijanie Ilforda, tak ¿e by³ on zjednoczony w z³otej miniaturze ze swoimi doskona³ymi sprzêtami, utrzymywanie kryterium doskona³ej sensownoœci i dobrego os¹du Ilforda w zgodzie z niezawodnym chronometra¿em, te obowi¹zki - a tak naprawdê przywileje - stanowi³y cel istnienia zegara... Nagle coœ by³o nie w porz¹dku. Klak. Zamiast przejœæ bez za¿enowania obok zegara, poruszaj¹c siê ze swoj¹ naturaln¹ swobod¹, przemawia³ ka¿dym gestem, i¿ posiada ten doskona³y dom z obojêtn¹, przypadkow¹ moc¹, która przerazi³a zegar i wszystkie meble, na których spocz¹³ wzrok Ilforda. Kiedy postawi³ szklaneczkê szkockiej na szklanym blacie stolika, odwróci³ nieco niezgrabnie g³owê i z w¹tpliwoœci¹ w szeroko otwartych oczach gapi³ siê na tarczê zegara; rêce mu siê trzês³y, ale tylko trochê. Po chwili to minê³o, ale zosta³o zast¹pione przez coœ bardziej niestosownego i nieprzyzwoitego. Niepewne spojrzenie Ilforda zmieni³o siê w po¿eraj¹ce i nacechowane poczuciem w³asnoœci. Patrzy³ na zegar nie jak na oddanego i wiernego s³u¿¹cego, czym by³ mechanizm, ale jak na coœ groŸnego, co zosta³o poskromione - niczym na wypchan¹ i powieszon¹ na œcianie g³owê upolowanego lwa. ¯adne z tych spojrzeñ nie by³o konieczne. Klak. Zegar zacz¹³ siê niepokoiæ. Ilford podniós³ szklankê, napi³ siê i wszystko znowu sta³o siê normalne. Zegar wiedzia³, ¿e ¿aden inny mebel nic nie zauwa¿y³, ¿e wszystkie by³y pewne swych miejsc w otoczeniu Ilforda; a wœród nich, na g³ównym miejscu, i samo mieszkanie. Tylko zegar czu³ siê poruszony. Dostrzeg³ dwa dziwne spojrzenia... i coœ jeszcze. W rysach Ilforda, w chwili za¿enowania, zegar zauwa¿y³ tak¿e b³ysk innej twarzy. Zegar móg³by przysi¹c, ¿e by³o to migniêcie m³odoœci, gdyby nie fakt, ¿e niew¹tpliwie oblicze Ilforda zosta³o ju¿ dawno uformowane. Kiedy do tego doszed³, zegar po omacku szuka³ opisu niezgodnoœci, kryj¹cych siê w rzeŸbie twarzy Ilforda. I kiedy wymaca³ to, znalaz³ odpowiedŸ: Cale. Kto to jest Cale? Gdy zegar zacz¹³ sobie to przypominaæ, bardzo siê przerazi³. Nadal trzyma³ siê dok³adnego czasu, nawet kiedy wspomina³, ¿e tak jak Ilford by³ nie tylko Ilfordem, ale tak¿e podci¹gniêt¹ pod tê kategoriê obecnoœci¹, tak i zegar nie by³ tylko zegarem. Tak naprawdê ta czêœæ zegara, która mia³a znaczenie, w ogóle nie by³a zegarem. Klak. Ilford podniós³ swego drinka i wsta³ z kanapy; ca³kowicie odzyska³ panowanie nad sob¹ i jego postaæ tchnê³a doskona³oœci¹. Na zewn¹trz nadal pada³ deszcz, a Ilford nie przestawa³ patrzeæ w okna. Po chwili ruszy³ w stronê prowadz¹cych na piêtro schodów. Pokój by³ umiarkowanie rozczarowany, widz¹c, ¿e wychodzi, ale uszanowa³ tê decyzjê, oferuj¹c nawet milcz¹cy pomruk poparcia oraz gratulacji. Pokój nie sprzeciwia³ siê, ale zegar tak. Nagle nie chcia³ traciæ Ilforda z pola widzenia. Wiêc zatrzyma³ czas. Ilford tkwi³ unieruchomiony tam, gdzie sta³, zjedna stop¹ uniesion¹ na najni¿szym stopniu, a szkocka w jego szklaneczce przechyli³a siê, wbrew prawu ci¹¿enia, w tym samym kierunku, co zatrzymane wahad³o zegara. - Odchodzê - powiedzia³ zegar do drzewka bonsai stoj¹cego w lewym rogu obramowania kominka. - Ilford ci nie pozwoli - odpar³o drzewko doniczkowe bez ogródek.-Popatrz tylko, czego ju¿ dokona³, ¿eby ciê tutaj zatrzymaæ. - On œni, czy¿ nie? - Nie s¹dzê, ¿ebym musia³ ci to powiedzieæ - stwierdzi³o bonsai. - Ale ja nigdy nie potrafiê sobie wyobraziæ, ile rozumiej¹ inni ludzie. - Billy - rzek³ zegar. - Chcê, ¿ebyœ mi powiedzia³, co Ilford zrobi³ z Cale'em? - Nie mogê - odpar³o drzewko, dr¿¹c. - Dlaczego? - Ilford by mnie zabi³, gdybym to zrobi³. Tak jak mnie zabije, je¿eli odjedziesz. - Zrobi³ z ciebie czêœæ wyposa¿enia living roomu, Billy - zauwa¿y³ zegar. - Mo¿e tylko tymczasowo - powiedzia³o drzewko, pe³ne nadziei. - Taki paniczny odruch, z powodu twojego wczorajszego znikniêcia. Gdzie by³eœ? - Z powrotem w Hatfork. W ka¿dym razie w pewnej wersji Hatfork. By³em tam kilka dni - zegar zastanowi³ siê nagle nad tym, co zdarzy³o siê w Wyoming - czy dla nich czas tak¿e siê zatrzyma³, kiedy Everett po¿yczy³ sobie ich rzeczywistoœæ? - Chcesz siê tam teraz udaæ? - bonsai wygl¹da³o na przera¿one. - Nie s¹dzê. Ale odchodzê st¹d. Mo¿esz mi zatem równie dobrze powiedzieæ wszystko, co wiesz. - Ilford stanie na g³owie, ¿eby ciê tutaj zatrzymaæ. - Po co mu jestem potrzebny, je¿eli sam œni? Dlaczego sam tego nie zrobi? - Ty jesteœ inny. Twój talent jest ca³kowicie „plastyczny”, to jego w³asne s³owo. Jesteœ sugestywny. - Na czym polega ró¿nica? - Jego sny dzia³aj¹ tylko jako spe³nienie pragnieñ. Sprowadza zewsz¹d ludzi i od nowa aran¿uje rzeczy, ¿eby mu bardziej odpowiada³y. - Czy to spotka³o Cale'a i Gwen? - Wielu ludzi - stwierdzi³o bonsai bezradnie. - Jak Dawn. Pamiêtasz Dawn z wczeœniejszych czasów? - Nie. - Dawn jest matk¹ Cale'a. By³a kiedyœ ¿on¹ Ilforda. Dawn Hotchkiss. Ale potem wœciek³ siê na ni¹, a Harrimanowi siê podoba³a, wiêc... - Wiêc gdzie siê podzia³ Cale? I Gwen? - Dla niektórych ludzi jest to jeszcze gorsze - powiedzia³o drzewko cicho. - O ile gorsze? - Ilford zamienia ludzi w... przedmioty. To dlatego ma tak wiele rzeczy. Zegar zastanowi³ siê nad pokojem, nad wszystkimi tymi sprzêtami, ustawionymi w doskona³ym przepychu. B³yszcz¹ce, dostojne meble. I nad wype³nion¹ nieprawdopodobnymi zapasami kuchni¹. Mog³y byæ gorsze rzeczy od bycia zegarem, stwierdzi³ zegar. Ilford nadal sta³ sztywno w jednym miejscu, zatrzymany przed schodami w pozie, lekcewa¿¹cej si³y grawitacji i bezw³adnoœci. Zegar unieruchomi³ wahad³o, sprzeciwiaj¹c siê up³ywowi czasu. Wymaga³o to pewnego wysi³ku - jakby próbowaæ mówiæ ze wstrzymanym oddechem. Na zewn¹trz deszcz zamarz³ na szybach, uchwycony w po³owie brylantowego migniêcia. Panowa³a cisza rycz¹cych sykniêæ. Drzewko bonsai zaczê³o p³akaæ, jego liœcie trzês³y siê rozpaczliwie, a g³os zmieni³ siê w zasmarkany pisk. - Dlaczego muszê byæ jedynym, który pamiêta? - powiedzia³o w koñcu. Zegar milcza³ d³u¿sz¹ chwilê. - Nie wiem - odpar³. - Sprowadzi³em ciê z powrotem tylko dlatego, i¿ s¹dzi³em, ¿e pomo¿esz Cale'owi - stwierdzi³o drzewko. - Nie dbam o plany Ilforda. Trzymam tylko z Cale'em. Ale ciebie to prawdopodobnie nie obchodzi. Nawet nie pamiêtasz Cale'a, wiêc nie ma to dla ciebie znaczenia. - Trochê pamiêtam. Kiedy zobaczy³em taœmê... - Taœma jest niczym - rzek³o bonsai ze z³oœci¹. - Ja pamiêtam, co dzia³o siê wczeœniej. Kiedy Cale by³ realny. - Ale on nadal tu jest - powiedzia³ zegar. - W twojej lodówce. - Cale by³ silny. Kiedy wszystko uleg³o zmianie, kiedy Ilford wszystko zmieni³, on przetrwa³. Pracowa³ na swoim komputerze nad rzeczywistoœci¹ wirtualn¹, nadal pozostaj¹c ¿ywy, ukryty w komputerze. To stamt¹d pochodzi³o ca³e tworzywo buduj¹ce œwiat. A potem Ilford zniszczy³ komputer. - A co z narkotykami? Bonsai zawaha³o siê. - S¹dzê, ¿e wziê³o siê to z moich zainteresowañ w tamtym okresie - powiedzia³o z zak³opotaniem. Komputery i prochy. Zegar przypomnia³ sobie pierwszy sen Chaosa, jaki mia³ w drodze, po wydostaniu siê spod wp³ywu Kellogga. Sen o domu nad jeziorem. Jego zainteresowania bieg³y tam mniej wiêcej w tym samym kierunku. - Wiêc Cale ukry³ siê tutaj - podsumowa³ zegar. - W twojej lodówce. - Ilford zapewne s¹dzi³, ¿e nale¿a³oby mi to odebraæ. Zawsze zostawia³ mnie ca³kiem samego. Pewnie dlatego, ¿e by³em tak nadzwyczajnie kurewsko nieszkodliwy. - Ale Cale jest tak¿e w Ilfordzie. - To nie jest Cale - stwierdzi³o drzewko ze z³oœci¹. - Tylko jego kawa³ek, który Ilford ukrad³. - A co z Gwen? - Nie by³a tak silna jak Cale. Zegar pomyœla³ chwilê i zdecydowa³, ¿e nie chce na ten temat wiedzieæ nic wiêcej. - A co przydarzy³o siê mnie? - zapyta³. - Jak to siê sta³o, ¿e wreszcie wyl¹dowa³em w Wyoming? - Zaraz po zmianie by³eœ tutaj, pamiêtasz? Zegar, chc¹c pokrêciæ g³ow¹, omal nie uwolni³ wahad³a. - Nie - odpar³. - Chcia³, ¿ebyœ z nim pracowa³. On i Cale walczyli ze sob¹ o to ca³y czas. Potem ty i Gwen zamierzaliœcie odejœæ. Wtedy wszystko siê sta³o - bonsai znowu zaczê³o p³akaæ. - Nawet Cale tego nie pamiêta, tylko ja. - To znaczy, ¿e wed³ug ciebie w³aœnie Ilford wszystko zmieni³? Drzewko wyda³o z siebie potwierdzaj¹ce siekniêcie. - Jak to siê sta³o, ¿e odszed³em? - Œni³eœ coœ, co nas doprowadza³o do szaleñstwa - poci¹gnê³o nosem drzewko. - Kiedy wyszliœmy z tego, odjecha³eœ ju¿ do Wyoming, jak s¹dzê. Tam zbudowa³eœ dziwaczn¹ sceneriê na pustyni. To mia³o sens, pomyœla³ zegar. Everett ucieka³, a¿ dosta³ siê do Ma³ej Ameryki, gdzie spotka³ kogoœ, kto potrafi³ anulowaæ jego sny. Kellogga. I Kellogg pomóg³ Everettowi dokoñczyæ pracê, któr¹ rozpocz¹³ Ilford. Spowodowa³, ¿e zapomnia³ o swoim ¿yciu. - Ty po prostu zosta³eœ - powiedzia³ zegar. - Nigdy nie uciek³eœ. - Nie - potwierdzi³o bonsai. - Jesteœ bardzo oddany Cale'owi. - Pomyœla³em, ¿e gdyby Ilford dosta³ to, czego chcia³, to mo¿e Cale móg³by wróciæ. A potem uzna³em, ¿e ty móg³byœ go sprowadziæ. - Nie mogê. - Dlaczego? - Po prostu nie mogê. Nawet gdybym móg³, to by³oby jak z Gwen; w taki sposób, w jaki Cale przywo³a³ Gwen. - W takim razie równie dobrze mo¿esz odejœæ - powiedzia³o drzewko z rezygnacj¹. - Je¿eli potrafisz - doda³o. Zegar zastanowi³ siê nad zatrzymanym w pó³ krokiem oraz deszczem i mg³¹, która na zewn¹trz przylgnê³a do domu. Trudno by³o uwierzyæ w œwiat za oknem tego pomieszczenia, w istoty, które nie by³y jego wyposa¿eniem, w ludzi innych ni¿ Ilford. Zegar nienawidzi³ Ilforda. Nienawidzi³ tego pokoju, który tamten wymyœli³, nienawidzi³ bycia zegarem. Nienawidzi³ tych rzeczy tak zawziêcie, ¿e wyœni³ œwiadomy, okrutny sen o z³oœci. I pod³oga rozst¹pi³a siê pod nimi. Z hukiem wyl¹dowali w piwnicy - Everett, Fault i Ilford runêli w dó³, do mieszkania Cale'a, z krzes³ami, lampami, szafkami, obrazami, kwiatami, ze stolikiem do kawy o szklanym blacie, który roztrzaska³ siê na zniszczonym tapczanie stoj¹cym na œrodku piwnicznej pod³ogi. Billy wyl¹dowa³ na stosie po³amanych drzewek bonsai - ziemia i ceramiczne skorupy przeplecione z korzeniami. Z³oty zegar rozbi³ siê o beton obok g³owy Everetta, klakn¹wszy tylko raz, kiedy oddawa³ ducha, jakby posy³aj¹c przed œmierci¹ na posterunku ostatni¹ wiadomoœæ, ¿e czas ponownie podj¹³ swe obowi¹zki. Wyr¿n¹wszy o wierzch powgnia-tanej lodówki, Ilford nadal œciska³ szklankê, która w nastêpnej chwili rozbi³a siê na kawa³ki. Hotchkiss zeœlizgn¹³ siê na pod³ogê; rêkê mia³ pokaleczon¹ i krwawi¹c¹, a koszulê ochlapan¹ szkock¹. Everett spojrza³ na sufit. Pod³oga living roomu zniknê³a, ³¹cz¹c dom Ilforda z nor¹ Faulta. Œciany by³y ogo³ocone do czysta, a zawartoœæ pokoju zosta³a œci¹gniêta na dó³ jak¹œ katastroficzn¹ si³¹; nawet marmurowe, potrzaskane obramowanie kominka le¿a³o oparte o drzwi piwnicy. Obraz, przedstawiaj¹cy Ilforda patrz¹cego majestatycznie na zamglon¹ zatokê, nabi³ siê na lampê Faulta. Na zewn¹trz deszcz pada³ jednostajnie, szeleszcz¹c w liœciach drzew, kapi¹c na kamienne p³yty. Ilford i Fault odsunêli siê od pobojowiska i stali teraz, badaj¹c siê uwa¿nie, dotykaj¹c skaleczeñ i potrz¹saj¹c w zadziwieniu g³owami. Everett nie troszczy³ siê oglêdzinami w³asnych obra¿eñ. - Wynoœ siê st¹d, Billy - powiedzia³. - O co ci chodzi? - spyta³ Fault. - IdŸ, uciekaj st¹d. - Dok¹d? Ilford chwia³ siê, sprawia³ wra¿enie podpitego. - Nie masz nikogo, do kogo móg³byœ pójœæ? - Mia³em Cale'a. - IdŸ zatem na pomoc i do³¹cz do armii Vance' a. Dostrzeg¹ ciê i podejm¹ z drogi. Tylko idŸ, Billy. Daj mi przedtem kluczyki od motocykla. - Co? - Klucz od zap³onu. Potrzebujê go. - Kiedy mówisz uciekaj, to nie s¹ ¿arty - stwierdzi³ Fault. Everett wzi¹³ klucz, Billy przest¹pi³ popêkane obramowanie kominka i wyszed³ w deszcz. Obejrza³ siê tylko raz i Everett mu pomacha³. Fault podj¹³ swój marsz przez ogród, a potem zacz¹³ biec i znikn¹³ poza zamglon¹ lini¹ drzew na s¹siednim podwórku. - Odchodzê teraz, Ilford. Hotchkiss trzyma³ praw¹ d³oñ” zaciœniêt¹ na skaleczeniach lewej. Jego twarz stawa³a siê terenem przemocy, polem bitwy. Na skutek wojny z tym, co ukrad³ Cale'owi, sta³ siê teraz widoczny starszy mê¿czyzna, jakim Ilford powinien byæ. - Zniszczy³eœ mój dom - powiedzia³. - Cieszê siê - odpar³ Everett. - Dopadniemy ciê - oœwiadczy³ Ilford. - Kiedy tylko zaœniesz, znajdziemy ciê i sprowadzimy z powrotem. - Powinieneœ siê modliæ, ¿ebym nigdy nie zasn¹³ - rzek³ Everett.-Mam wobec ciebie pewne plany. Myœlê o pewnym œnie. - Nie potrafisz kontrolowaæ swoich snów. - Æwiczy³em - odpar³ Everett. - Kiedy ostatnio siedzia³em w Hatfork, dla mnie minê³y tygodnie. Spêdzi³em du¿o czasu, doskonal¹c swój talent. By³ to bluff, ale Everett wiedzia³, ¿e jest on wystarczaj¹co dobry. Wiedzia³, ¿e jest teraz gór¹. - Wiesz, ¿e nie mogê pozwoliæ, abyœ odszed³ - powiedzia³ Ilford. Przesun¹³ siê pomiêdzy Everetta a drzwi, przechodz¹c ponad potrzaskanymi pozosta³oœciami swego living roomu. - S¹ tutaj rzeczy, które trzeba za³atwiæ - s³owa stanowi³y patetyczne echo retoryki jego i Harrimana Crasha. - To skoñczone - oœwiadczy³ Everett. - Wiem. co zrobi³eœ. - Co takiego? - spyta³ Ilford zduszonym g³osem. - Fault mi powiedzia³. - Co ci powiedzia³? - ZejdŸ mi z drogi - rzek³ Everett. - Jedyne, co umiesz, to uciekaæ - zauwa¿y³ Ilford. - Jesteœmy tacy sami, z tym ¿e ja staram siê pozostaæ w jednym miejscu i budowaæ. Ty tylko uciekasz. - Gdybym zrobi³ to, co ty, tak¿e bym zwiewa³. Mo¿e ucieczka to nie takie z³e wyjœcie, kiedy jest siê kimœ takim jak ty? - Nie mo¿esz bez koñca rejterowaæ. - No có¿, spróbujê, zamiast zmieniaæ siê w kogoœ podobnego do ciebie - Everett uzna³ raptem swoje uciekanie za talent nawet bardziej charakterystyczny ni¿ samo œnienie. To w³aœnie wczeœniej zaoferowa³ w Hatfork Melindzie. I teraz zaproponuje Edie. - Nie mo¿esz mnie powstrzymaæ przed odejœciem - stwierdzi³ Everett. - Jestem silniejszy od ciebie. Zatrzyma³em twój zegar. - Ciebie nie obchodzi Cale - powiedzia³ Ilford. - Zostawiasz go za sob¹. - Cale nie ¿yje, Ilford. Zabi³eœ go. Hotchkiss spojrza³ na lodówkê. - Wiem o tych narkotykach, Everett. Myœlisz, ¿e Billy móg³ to przede mn¹ ukryæ? Uwa¿asz, ¿e nie wiem, co siê dzieje tu¿ pod moimi stopami? Everett milcza³. - Naprawdê go zabijê, je¿eli odejdziesz. Everett podszed³ do ch³odziarki. Zasuwa wisia³a wci¹¿ luŸno, po tym jak j¹ przedwczoraj rozwali³. Otworzy³ drzwiczki i wyj¹³ stela¿ z fiolkami. Wzi¹³ jedn¹ i schowa³ do kieszeni, a potem podniós³ stojak i szurn¹³ go Ilfordowi pod nogi. Fiolki roztrzaska³y siê, zamieniaj¹c w mieszaninê szklanych od³amków i mazi; narkotyki wymiesza³y siê z gleb¹ drzewek bonsai i spl¹tanymi wnêtrznoœciami zegara. Ilford spojrza³ na to obojêtnie. - Nie to mia³em na myœli - stwierdzi³. - Cale, którego zniszczy³eœ, by³ Cale'em Billy'ego. Fault wola³ wersjê narkotyczn¹, poniewa¿ nie móg³ stan¹æ twarz¹ w twarz z tym, co naprawdê siê sta³o. £atwiej jest mnie potêpiaæ za wszystko i uwa¿aæ, ¿e ja po prostu wymaza³em Cale'a. - O czym ty mówisz? - O tym, co siê naprawdê wydarzy³o, Everett. Cale zachorowa³. To nie by³a moja wina. - Chory? - Spójrz. Everett odwróci³ siê. Na tle d³ugiego okna, w drugim koñcu piwnicy, siedzia³a, patrz¹c na deszcz, jakaœ postaæ w fotelu na kó³kach: wiêdn¹ce, pokonane cia³o, skrêcone wokó³ zapad³ej klatki piersiowej; przeguby r¹k zwisa³y bezw³adnie z oparæ wózka. G³owa inwalidy pochyli³a siê lekko w stronê Everetta i chocia¿ tamten znajdowa³ siê w ciemnoœci, œlad znajomych rysów widoczny by³ w przes¹czaj¹cym siê przez okno s³abym œwietle. To by³ Cale. Nie ten z taœmy czy w narkotyku, ani nawet nie ten migaj¹cy w twarzy Ilforda. Realniejszy, smutniejszy Cale. Everett czu³, ¿e jego pewnoœæ siebie wycieka zeñ, niczym woda przes¹czaj¹ca siê przez szczeliny kamiennego bruku. Czu³, jak chêæ odejœcia i furia ulatuj¹ z niego, zast¹pione przez znu¿enie oraz zw¹tpienie. Powinien by³ zostaæ. Ruszy³ w kierunku postaci, jego stopa uwiêz³a w potrzaskanym wahadle. - Nie podchodŸ - powiedzia³ Ilford. - Jest bardzo podatny na infekcje, nie mo¿na go dotykaæ... Podczas kiedy Everett st¹pa³ ciê¿ko przez pobojowisko w kierunku ciemnej postaci, coœ siê sta³o, coœ siê zmieni³o. - Nie za blisko - odezwa³ siê piskliwym g³osem Ilford. Fotel na kó³kach zosta³ za³adowany miêsem o doœæ odleg³ym podobieñstwie do ludzkiego kszta³tu. Mro¿one pieczenie, baranie udŸce i p³aty befsztyków z gigantycznej zamra¿arki na górze. Nie Cale. Everett pchn¹³ fotel i po³cie miêsa posypa³y siê kaskad¹, w kurz i gruz na pod³odze. Najwiêkszy kawa³ek, po³yskuj¹ca klawiatura ¿eberek usadowiona na siedzeniu fotela, pozostawi³a na jego skórzanym oparciu smugi t³uszczu i szronu. To tylko kolejny podstêp, pomyœla³ Everett. Kolejna sztuczka, któr¹ Ilford przygotowa³ w czasie, gdy on wyœni³ samego siebie w Hatfork. Ostatnia karta schowana w rêkawie na wypadek, gdyby zegar nie zdo³a³ go utrzymaæ. Mo¿liwe jednak, ¿e by³o to coœ wiêcej; coœ wstrêtnego. Everett odwróci³ siê do Ilforda. - Snami zamieniasz ludzi w rzeczy - powiedzia³. - I nie potrafisz tego odwróciæ. Ilford by³ teraz wyraŸnie mniejszy i starszy. Jego g³os niemal gin¹³ w szumie deszczu. - Staram siê - odpar³. - Ci¹gle siê staram. - Powiedzia³eœ, ¿e zabi³byœ go - stwierdzi³ Everett. - Ale jego nawet tutaj nie ma. Nie ma nikogo do zabicia. I nie ma nic, co by mnie tu zatrzymywa³o. - Nigdy nie zabi³bym w³asnego syna - powiedzia³ Ilford; jego g³os za³ama³ siê przy ostatnich s³owach. - Jak mog³eœ choæby pomyœleæ, ¿e móg³bym uczyniæ coœ takiego? Everett przeszed³ obok niego do drzwi, zatrzymuj¹c siê tylko na moment, aby sprawdziæ, czy kluczyki od motocykla tkwi¹ bezpiecznie w jego kieszeni. Wyprowadzi³ teleewangelistê z deszczu pod markizê wystawy opuszczonego sklepu w bocznej uliczce Submission. Oblicze na ekranie wygl¹da³o na oszo³omione. - Mam coœ dla ciebie - powiedzia³ i wyj¹³ flakonik pochodz¹cy z lodówki Faulta. Wideotwarz zagapi³a siê na fiolkê. - Co to jest? - To, czego szukasz, jak s¹dzê. Bóg - wcisn¹³ podarunek w ferroplastikowe palce robota. - Uwa¿aj na to. Przechowuj w ch³odnym, suchym miejscu. - Jakiego rodzaju jest to Bóg? - spyta³ teleewangelista. - Ten, który tworzy œwiaty - odpar³ Everett. - Taki, jakiego wam brakuje. On wie o pragnieniu bycia realnym, zamiast zaprogramowanym; zna rzeczy, które wy chcecie wiedzieæ. Po raz pierwszy dostêpny jest w tej postaci. Twarz zmarszczy³a siê. - Pierwszy raz? - Tak. Wszêdzie pe³no jest nieprawdziwych bogów. Ale on jest realny. - Jak mogê Go przyj¹æ? - To problem - przyzna³ Everett. - Ty i twoi przyjaciele musicie to sobie wyobraziæ. Musicie wzi¹æ to jakoœ w siebie. Pozwoliæ, by zmieni³ wasz program. Spojrza³ na telewizyjn¹ postaæ i wyobrazi³ sobie na tym miejscu Cale'a, jako twarz z taœmy wideo, któr¹ ogl¹da³ w Vacaville. Pe³ne ko³o. Tyle tylko, ¿e Edie bêdzie teraz zadowolona. Cale powinien istnieæ wy³¹cznie w telewizji. Zastanowi³ siê, czy - kiedy Cale ju¿ na dobre rozsi¹dzie siê w jego wnêtrzu - robot pójdzie na wzgórze i zabije Ilforda? - Dziêkujê ci - powiedzia³ teleewangelista. - Nie ma za co. Robot, pewniejszy siebie, kroczy³ przez deszcz. Everett œledzi³ wzrokiem jego odejœcie, a potem wróci³ do swego motocykla. Dziesiêæ minut póŸniej przeskoczy³ ³uk przerzuconego nad zatok¹ mostu i drapacze chmur zniknê³y z jego pola widzenia. Na wzgórzach Oakland wyjecha³ z deszczu. Autostrada by³a pusta i nie musia³ siê zatrzymywaæ, a¿ do momentu, kiedy kilka mil przed Vacaville w motocyklu skoñczy³o siê paliwo. Porzuci³ go i po raz drugi wszed³ pieszo do miasta. Sprawy mia³y siê inaczej, od razu to zauwa¿y³. Nikt, kogo mija³ na ulicy, nie wygl¹da³ normalnie. Niczym w lustrze w gabinecie œmiechu, wszyscy byli ni¿si, wy¿si lub grubsi, ni¿ byæ powinni, albo brakowa³o im koñczyny lub dwóch. Widzia³ albinosa i kar³a, mê¿czyznê z nosem d³ugim na stopê, ale nie dostrzeg³ nikogo, kogo by rozpoznawa³. Nikt nie mia³ w³aœciwych proporcji. Rozbola³a go od tego g³owa. Wszyscy ci ludzie skradali siê cichcem po chodnikach, jakby wrêcz nie mieli prawa tu byæ, unikaj¹c nawzajem swego wzroku. Zbli¿a³ siê zachód s³oñca. Odnalaz³ drogê do centrum, gdzie zmusi³ siedz¹c¹ na ³awce w parku chorobliwie oty³¹ kobietê, aby podnios³a wzrok znad czytanego komiksu - przedstawiaj¹cego wysmuk³e, proporcjonalnie zbudowane gwiazdy rz¹du - i udzieli³a mu wskazówek, jak trafiæ do biur testów szczêœcia. Mrugnê³a do niego spoza maski t³uszczu i wskaza³a drogê. Znalaz³ biuro Cooleya, ale lana nie zasta³. Jego sekretarka nosi³a skomplikowane klamry i rzemienie, wspomagaj¹ce chude, uschniête nogi. Spojrza³a na niego podejrzliwie, ale kiedy przedstawi³ siê jako Chaos, otworzy³a szeroko oczy. - Chcia³bym siê dowiedzieæ, dok¹d przeprowadzi³a siê Edie Bitter - powiedzia³. - Gdzie teraz mieszka? - Pan Cooley pragnie z panem porozmawiaæ - odpar³a. - Chcia³ wiedzieæ, je¿eli pan tu siê zjawi. - Pogadam z ³anem póŸniej, znajdzie mnie. - Przepraszam. Proszê poczekaæ na zewn¹trz. Wyszed³ na korytarz i sta³ siê obiektem zainteresowania skurczonego mê¿czyzny, który czeka³, siedz¹c na skraju ³awki jak na grzêdzie. Everett skin¹³ mu g³ow¹ i tamten odpowiedzia³ tym samym, uœmiechaj¹c siê. - Jesteœ piêkny, ale nie kocham ciê. - S³ucham? - spyta³ Everett. - Jesteœ piêkny, ale nie kocham ciê. Nawet ciê nie znam. Dlaczego? - Nie wiem, o czym mówisz. - Jesteœ tutaj, bo oni zamierzaj¹ uczyniæ ciê s³awnym. Mam racjê? - Nie. - Nie b¹dŸ taki skromny. Powinienem prawdopodobnie wzi¹æ od ciebie autograf. Poka¿¹ ciê w TV i wszyscy bêdziemy ciê kochaæ. - Nie, naprawdê nie. - W takim razie masz k³opoty. To wbrew prawu byæ tak przystojnym, nie bêd¹c jednym z nich. Rozmowa zosta³a przerwana przez stukot butów sekretarki, poruszaj¹cej siê na niezdarnych, szczud³owatych nogach. Spojrza³a ze z³oœci¹ na Everetta i kar³a. - Proszê - wrêczy³a mu strzêp papieru. - Dzwoni³am do pana Cooleya. Teraz mo¿e pan iœæ, a to jest adres. Powiedzia³, ¿e zobaczy siê z panem jutro, kiedy siê pan dostosuje. - Dostosujê? Zmarszczy³a siê z ostentacyjnej niechêci. - Niech pan s³ucha. Nie wiem, co pan sobie myœli, panie Chaos, ale okazuje pan bardzo niewiele respektu dla... spraw, które siê tu rozgrywaj¹. - Nie by³o mnie tu. - Widzê. - Mam parê pytañ... - Proszê je zachowaæ dla lana. Proszê ju¿ iœæ - odwróci³a siê i pokuœtyka³a z powrotem do biura. Poszed³ na wschodni koniec miasta, a okna mijanych budynków odbija³y b³yski niskiego, pomarañczowego s³oñca, chowaj¹cego siê za jego plecami. Ulice, którymi przechodzi³, stawa³y siê coraz bardziej willowe i ciche. Trafi³ pod zapisany na œwistku adres; by³ to jednopiêtrowy budynek mieszkalny; wy¿sze piêtro, wsparte na dŸwigarach, wznosi³o siê nad miejscem do parkowania. Sta³o tam combi Edie. Kobieta, która podesz³a do drzwi, stanowi³a dla niego zagadkê. By³a to Edie, ale jednoczeœnie ni¹ nie by³a. Mia³a oko³o czterech stóp wzrostu - wygl¹da³a na wy¿sz¹ od mê¿czyzny z biura Cooleya, ale tylko nieznacznie. Jednak cia³u brakowa³o stosownych proporcji. Karlica, ale nie krasnal, pomyœla³, studiuj¹c ró¿nice. Mia³a rysy Edie, œci¹gniête w miniaturê jej twarzy. - Chaos? - spyta³a wysokim, ale rozpoznawalnym g³osem. - Tak - potwierdzi³, nie wiedzia³ jednak, co jeszcze powiedzieæ. - Chcesz wejœæ? Skin¹³ g³ow¹ i poszed³ za ni¹ do œrodka. To, co zobaczy³, ju¿ kiedyœ prze¿y³: dwaj ch³opcy ogl¹daj¹cy telewizjê. Ale Ray by³ nadzwyczaj gruby. Tak szeroki, jak wysoki; zajmowa³ pó³ kanapy. Dave siedzia³ na jednym z bocznych oparæ i w pierwszej chwili Everett uzna³, ¿e po prostu robi miejsce bratu. Potem spostrzeg³ ogon Dave' a, wychodz¹cy przez dziurê z ty³u spodni i zwisaj¹cy z boku sofy. Z sypialni wysz³a Melinda. Nie zmieni³a siê. Przenios³a wzrok z Everetta na Edie, a potem podbieg³a i otoczy³a go ramionami. - Nie wiedzia³am, gdzie by³eœ - powiedzia³a z twarz¹ przyciœniêt¹ do jego boku. - Trwa³o to d³u¿ej, ni¿ s¹dzi³em - kiedy to mówi³, spojrza³ w oczy Edie. Melinda odsunê³a siê. - Widzia³am ciê w Hatfork. Pamiêtasz to? - Tak - potwierdzi³ zaskoczony. - Myœla³am, ¿e zaczynam wariowaæ. Drobi¹c na swoich malutkich nó¿kach, Edie wysz³a do kuchni. Ray i Dave po prostu siedzieli i patrzyli na Everetta, a telewizor rycza³ przed nimi. - Melinda - odezwa³ siê Everett. - Mog³abyœ wzi¹æ ch³opców na zewn¹trz? Jest takie ³adne s³oñce. Zrobi³a kwaœn¹ minê, ale odwróci³a siê i powiedzia³a z przesadnym znu¿eniem: - ChodŸcie, ch³opaki. Pomacha³a d³oni¹ i Ray z Dave'em poœpieszyli za ni¹. Ray trz¹s³ siê jak galareta. Poszed³ do kuchni. Edie, jak zwykle, zajê³a siê myciem naczyñ, ale teraz musia³a stan¹æ na krzeœle, aby dosiêgn¹æ zlewu. Chcia³ rzuciæ siê ku niej i obj¹æ j¹ bez wahania w sposób, w jaki przed chwil¹ obejmowa³a go Melinda, ale wyda³o mu siê to g³upie i niemo¿liwe. Mia³by j¹ podnieœæ jak dziecko? Chcia³, aby by³a taka jak przedtem, a jednoczeœnie desperacko pragn¹³ j¹ zapewniæ, ¿e to wszystko nie ma dla niego ¿adnego znaczenia. Te dwa uczucia walczy³y w nim ze sob¹. Odwróci³a siê w koñcu, a jej oczy pe³ne by³y lêku i zmieszania. - Co siê sta³o, Edie? - Odszed³eœ - powiedzia³a z nag³¹ gorycz¹. - Przykro mi z tego powodu - rzek³ bardzo cicho. - Nie chcia³em. Ale co tutaj zasz³o? - Nic - odpar³a z wyczuwaln¹ bezradnoœci¹; zdjê³a gumowe rêkawiczki i usiad³a na krzeœle. - Oczywiœcie, przeprowadzaliœmy siê kilkakrotnie. W tym tygodniu pracujê w papierni przerabiaj¹cej makulaturê. Melinda przesz³a przez test szczêœcia, mówi³a ci o tym? Nie, oczywiœcie, ¿e nie. No có¿, posz³o jej bardzo dobrze, Ian by³ pod wielkim wra¿eniem... - Ale co... co sta³o siê z tym miejscem? Z Rayem i Dave'em? Powstrzyma³ siê przed powiedzeniem: jesteœ karlic¹. - Coœ ci siê nie podoba w ch³opcach? - spyta³a ze z³oœci¹. - Zapomnij o tym. Po prostu usi¹dŸ ze mn¹ na kanapie. Wrócili do living roomu i usiedli. Nadal nie móg³ siê zdobyæ na dotkniêcie jej - nie wiedzia³, jak to zrobiæ, chocia¿ po to siê tutaj znalaz³ i tego najbardziej pragn¹³. - Przyszed³eœ zabraæ Melindê? - spyta³a. - Czy tylko o to chodzi? Wiesz, ¿e nie mogê jej zatrzymaæ. To nie jest mój wybór. Ale ta dziewczynka potrzebuje... Podniós³ d³oñ, pragn¹c j¹ uspokoiæ. - Pos³uchaj, Edie. Wróci³em tu z twojego powodu, nie Melindy. W³aœciwie dla was obu. Chcê zostaæ z tob¹, tutaj lub gdziekolwiek indziej. Je¿eli siê zgodzisz. - Co ty mówisz? - ¯e ciê kocham, Edie. - Proszê, nie - powiedzia³a szybko. - Co: nie? - Nie chcê takich rozmów, to nie ma sensu. Wiem, kogo kochasz. Jesteœ taki jak ka¿dy. Kochasz tê dziewczynê z telewizji. - Nie... - Tak. Widzia³am j¹ wczeœniej, w twoich snach. A potem w telewizorze, kiedy dosta³eœ tê taœmê. - To by³a pomy³ka, Edie. - Nie - potrz¹snê³a g³ow¹ i uœmiechnê³a siê smutno. - Nie powinieneœ czuæ siê nie w porz¹dku. Po prostu tak bywa. Ludzie z telewizji s¹ lepsi, nie musisz siê tego wstydziæ. Odnalaz³eœ j¹? - W pewnym sensie. To by³ b³¹d. - Nie powinieneœ tak mówiæ. To wielkie szczêœcie, je¿eli ktoœ s³awny - z rz¹du czy telewizji - troszczy siê o ciebie. To bardzo szczególna rzecz i ja to mam. To jest jedyny rodzaj szczêœcia, jaki posiadam. Everett poczu³ zak³opotanie. Czy mia³a na myœli Cooleya? - Edie - powiedzia³, a potem pochyli³ siê i dotkn¹³ ustami jej warg. Dotkn¹³ drobnego noska; jej rzêsy po³askota³y go w policzek. Z pocz¹tku usta Edie by³y martwe i czu³ na wargach jej przestraszony oddech. Potem zamknê³a oczy i poca³owa³a go z pasj¹. Potem szybko odsunê³a siê. - Och, Jezu - westchnê³a. - Edie, to ja. Proszê, powiedz, ¿e pamiêtasz... - Pamiêtam, Chaos, ale to nie w porz¹dku. Odszed³eœ i ja to zrozumia³am. Nie mog³eœ mnie kochaæ - wskaza³a na siebie. - Nie rozumiem, dlaczego Ian mo¿e. - Nie wygl¹da³aœ tak jak teraz - przerwa³. - By³aœ piêkn¹ kobiet¹. Coœ, co oni tutaj zmajstrowali, odmieni³o was wszystkich. - To g³upie - stwierdzi³a nerwowo. - To jestem ja. Proszê, Chaos, idŸ sobie i nie drêcz mnie. Kochaj dziewczynê z telewizji. Ona jedna jest piêkna. - Chcê ciebie - odpar³. - By³aœ piêkna, nadal jesteœ. Wielu ludzi jest piêknych, nie tylko ci z telewizji. - Zwykli ludzie s¹ brzydcy, rozejrzyj siê, Chaos - spojrza³a w okno. - Pamiêtam - powiedzia³. - Wygl¹da³aœ jak dziewczyna z ok³adki magazynu. Uwielbia³aœ pokazywaæ mi swoje cia³o. - Stajesz siê nieznoœny. Czemu zaprzeczasz prawdzie? Jestem brzydka, Chaos. - Prze³knê³a ³zy. - Tutaj coœ siê sta³o, marzyciele w³adaj¹cy Vacaville posunêli siê za daleko. Chc¹, ¿ebyœcie myœleli... - Zamknij siê! -jej s³aby g³os nabrzmia³ t³umion¹ furi¹. - To jest moje ¿ycie! Mieszkam tutaj! Nie potrzebujê, ¿ebyœ przychodzi³ i mówi³ mi, jak - twoim zdaniem - powinno tu byæ. Przyszed³eœ ju¿ raz i s³ucha³am ciê; a potem wykrêci³eœ kota ogonem i znikn¹³eœ. Nie rób mi tego znowu! Je¿eli chcesz zostaæ, to zdaj swój test szczêœcia. Mo¿e trafisz do telewizji, Chaos. Mo¿e jesteœ wyj¹tkowy. Aleja nie! Zostaw mnie w spokoju! - To szaleñstwo - chcia³ podj¹æ w¹tek tam, gdzie mu przerwa³a. - Na œwiecie istnieje wiêcej ni¿ tylko piêtnaœcie czy dwadzieœcia atrakcyjnych istot ludzkich. Skoro nie jesteœ wyj¹tkowa, to co Ian w tobie widzi? - To moja prywatna sprawa - syknê³a. Podniecony i zazdrosny, poderwa³ siê z kanapy. Potrzebowa³ przestrzeni do myœlenia. - Gdzie s¹ kluczyki od twojego auta? - Dok¹d siê wybierasz? - Chcê ci coœ udowodniæ. Do której otwarte jest centrum handlowe? - Nie wiem, s¹dzê, ¿e na okr¹g³o... - Wiêc daj mi je - wyci¹gn¹³ rêkê, a ona poda³a mu kluczyki. - Zaraz wracam. - Chaos - g³os mia³a cichy, a jej z³oœæ przemieni³a siê w zak³opotanie. - Nie podoba mi siê to. - Kiedy wrócê, bêdziesz mog³a napisaæ mi mandat czy wezwanie do s¹du. Wyszed³ na zewn¹trz, odnalaz³ Melindê i bez wyjaœniania odci¹gn¹³ j¹ od ch³opców w stronê samochodu Edie. - Powiedz mi, co tutaj zasz³o - za¿¹da³. - Hej, powiedzia³am ci, ¿e dziej¹ siê dziwne rzeczy. W³¹czy³ silnik i wyjecha³ na ulicê. - A wiêc pamiêtasz, ¿e rozmawialiœmy w Hatfork? - No. Widzia³am swoich starych i tego goœcia, Edge'a. Widzia³am to zagnojone miejsce, w którym mieszka³eœ. Jak to zrobi³eœ? Potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Zapomnij o tym. Pos³uchaj, czy nikt w Vacaville nie pamiêta, co by³o dwa tygodnie temu? - Pewnie pamiêtaj¹, tylko ¿e b³êdnie. Wszyscy zaczêli siê zmieniaæ i próbowa³am coœ powiedzieæ Edie, ale to wygl¹da³o tak, jakby oni s¹dzili, ¿e zawsze tak by³o. Nawet jeszcze czêœciej zaczêli ogl¹daæ telewizjê. - Zmieniaæ? Chcia³aœ powiedzieæ: stawaæ brzydszymi? - No. Z wyj¹tkiem Cooleya i jego kumpli. Sprawili, ¿e wszyscy wygl¹dali okropnie, podczas gdy oni mieli siê dobrze. Tylko mnie zostawili w spokoju - rozeœmia³a siê. - Widocznie s¹dzili, ¿e i tak wystarczaj¹co dziwne wygl¹dam. - I zadzia³a³o, co? Edie sypia teraz z Cooleyem - musia³ znaæ prawdê. - No. Ale to nie jej wina. Patrzy³ na drogê. - Tak to mniej wiêcej teraz jest - stwierdzi³a Melinda. - Wszyscy s¹ zakochani w rz¹dzie. Nie mog³a nic na to poradziæ. Poza tym atakowa³ j¹ od dawna. Odwróci³ siê i spostrzeg³, ¿e dziewczynka zerka na niego. - O co chodzi? - spyta³. - Œmiesznie wygl¹dasz - odpar³a. - Przybra³eœ na wadze? - Œmiesznie? - Nic takiego - powiedzia³a szybko, zbyt szybko. - Prawdopodobnie po latach wsuwania konserw dobrze ostatnio jada³eœ. Robi³am to samo - podnios³a koszulê i odgarnê³a sierœæ na boku. - Gdzie w³aœciwie by³eœ? - Odwiedzi³em starych przyjació³. Opowiem ci o tym póŸniej - postawi³ auto na parkingu Vacaville Mall. - Zaczekaj tutaj. Pogna³ przez centrum do sklepu, gdzie sprzedawano komiksy i inne czasopisma. Widzia³ go ju¿ wczeœniej. Chcia³ kupiæ egzemplarz „Playboya” lub „Penthuse'a”, aby pokazaæ Edie, ¿e piêkne cia³a by³y wczeœniej wszêdzie, a vacavillska koteria nie zmonopolizowa³a rynku. Znalaz³ sklep, ale brakowa³o w nim stela¿a z czasopismami dla doros³ych. Zapyta³ sprzedawcê, mê¿czyznê o w miarê normalnym ciele, zeszpeconego przez malinowej barwy znamiê, które jak rozp³aszczona oœmiornica pokrywa³o wiêksz¹ czêœæ jego twarzy. - Teraz trzymamy je na zapleczu - wyjaœni³ tamten. - Co to bêdzie - endomorficzny? - S³ucham? - Zna pan nowe przepisy, prawda? - Jakie nowe prawa? Ja tylko chcê kupiæ „Playboya”. - Dobrze, ale nowe ustawy mówi¹, ¿e mo¿e pan wy³¹cznie nabyæ wydanie, które odpowiada pañskiemu typowi budowy cia³a. Kar³y patrz¹ na kar³y i tak dalej. Wyci¹gn¹³ ramiê za siebie, wskazuj¹c ukryty za szafk¹ stela¿. Znajdowa³o siê tam dziesiêæ czy dwanaœcie ró¿nych wersji „Playboya” i cia³a, które b³yszcza³y do Everetta z ok³adek, by³y wykoœlawione i zniekszta³cone. Sprzedawca obrzuci³ go szybkim spojrzeniem. - Jak dla mnie, to endomorficzne - rzuci³ magazynem na kontuar. Kobieta na ok³adce ³ypa³a po¿¹dliwym okiem i by³a olbrzymia. - O czym pan mówi? - Rzuæ no okiem, facet. Everett pochwyci³ swe odbicie w oknie wystawowym. By³ ohydnie miêkki i gruby, policzki mia³ obwis³e, a rêce jak dwa kawa³y ciasta. - To bêdzie cztery dolary - powiedzia³ sprzedawca. - To nie jest to, czego chcê - odpar³, czuj¹c siê coraz gorzej. - Muszê coœ komuœ pokazaæ i potrzebujê zdjêcia ³adnego cia³a. Takiego, jakie zwykle bywaj¹ w „Playboyu”. - Nadal takie wydaj¹ - przytakn¹³ sprzedawca - ale mog¹ je kupowaæ tylko gwiazdy rz¹du. - Nie mo¿esz mi sprzedaæ jednego? Nikt siê nie dowie. To dla mnie wa¿ne. - Hej, facet, czy myœlisz, ¿e jesteœ jedynym, który chcia³by dobry towar? Chryste, nie mogê ci tego sprzedaæ, nie mogê nawet sam tego ogl¹daæ, a wierz mi, ¿e chcia³bym. Ale trzymaj¹ to w zamkniêciu. Tylko gwiazdy rz¹du maj¹ klucze. - Chcesz, ¿ebym uwierzy³, ¿e klienci maj¹ klucze, a ty nie? Sprzedawca spojrza³ na niego ponuro. - Wiesz, oni nawet nie p³ac¹. Tak naprawdê to my im p³acimy, ¿eby tu przyszli i wziêli to sobie. Przypuszczalnie, by dodaæ presti¿u establishmentowi. - Cholera! - Ale jeœli chcesz na nich popatrzeæ, to nie ma sprawy - powiedzia³ sprzedawca, o¿ywiony mo¿liwoœci¹ udzielenia pomocy. - Ci ju¿ w³o¿yli ubrania. Wskaza³ na „People”, „Rolling Stone” i „TV Guide”. Ok³adka „Rolling Stone” ukazywa³a Palmera O'Briana, a „People” prezydenta Kentmana, otaczaj¹cego ramieniem plecy Cooleya. - Tak czy inaczej, wygl¹daj¹ przyjemniej od tamtej reszty - powiedzia³ konfidencjonalnie. - Nie chcê na nich patrzeæ - stwierdzi³ Everett. - Chcê widzieæ innych ludzi, którzy te¿ s¹ ³adni. - Ale mimo wszystko „Playboy” jest dobry - sprzedawca by³ zmieszany. - S¹ tam ich zdjêcia bez ubrañ. Dlaczego mieliby ogl¹daæ kogoœ innego? - Zapomnij o tym - powiedzia³ Everett. Wyszed³ uroczystym krokiem, albo przynajmniej usi³owa³ to zrobiæ, ale jego coraz bardziej opas³e cia³o uniemo¿liwia³o mu wszelkie nag³e ruchy. Wszystko zosta³o zamortyzowane zwa³ami t³uszczu. Zamiast energicznie wyjœæ, wytoczy³ siê na zewn¹trz i zamkn¹³ za sob¹ drzwi. Wracaj¹c przez centrum handlowe, odkry³, ¿e teraz pasuje do otoczenia. Mijani przez niego ludzie nie czuli siê niezrêcznie w jego obecnoœci. WyraŸnie siê dostosowa³. Wkrótce mo¿e nawet zakocha siê w jakiejœ gwieŸdzie rz¹du. Wcisn¹³ siê do samochodu; okaza³o siê to trudnym przedsiêwziêciem i musia³ cofn¹æ fotel. Melinda zmierzy³a go spojrzeniem od stóp do g³ów i powiedzia³a: - Zdecydowanie przybra³eœ na wadze. - Musimy st¹d wyjechaæ. - Czeka³am, ¿ebyœ to powiedzia³. Przynajmniej spróbuj przekonaæ Edie. Uruchomi³ silnik, zdumiony gruboœci¹ swoich palców; a dok³adniej tym, jak daleko od koœci r¹k zdawa³y siê znajdowaæ kluczyk oraz kierownica. - Nie mów mi, ¿e j¹ tutaj zostawisz, ma³y. - Nie - odpar³. - WeŸmiemy j¹. - I Raya z Dave'em, tak? Skin¹³ g³ow¹. Podczas ich powrotu zapad³a noc. Ray i Dave tkwili przed telewizorem; Edie tak¿e tam by³a. Wszyscy troje podnieœli wzrok i patrzyli, jak dudni¹c, wtacza siê do mieszkania, ale nikt nie odezwa³ siê s³owem. Opad³, wyczerpany, na fotel. Edie wysz³a cicho do kuchni i wróci³a z piwem dla niego. Gdy reszta ogl¹da³a telewizjê, Everett dusi³ w sobie ró¿ne myœli. Czeka³, aby wieczór siê skoñczy³, a ch³opcy poszli do ³ó¿ek, ale zdawa³o siê to trwaæ wiecznoœæ. Nikt siê nie odzywa³. Skradali siê wokó³ niego i jego fotela, jak gdyby by³ niebezpieczny. Pomyœla³ o Escrowie i jego opisie guzów rosn¹cych wewn¹trz domów w Los Angeles. W koñcu Ray i Dave poszli spaæ, a Melinda powêdrowa³a do swojego pokoju. Edie skinê³a na niego, nadal milcz¹c, i wskaza³a sypialniê. Poszed³ za ni¹ do œrodka, a ona zamknê³a drzwi. Wspiê³a siê na ³ó¿ko i usiad³a na jednej z poduszek. - Tutaj - malutk¹ rêk¹ poklepa³a miejsce obok siebie. - Usi¹dziesz? Podszed³ i w ponurym nastroju rozwali³ siê na ³ó¿ku, nie próbuj¹c siê do niej zbli¿aæ. Kontakt ich cia³ zdawa³ siê teraz niemo¿liwy, ale najwyraŸniej Edie tak nie s¹dzi³a, bo siêgnê³a po jego d³oñ. Pomimo beznadziejnej dysproporcji ich rozmiarów przynajmniej upodobni³ siê do niej pod wzglêdem brzydoty. Widocznie musia³ wznieœæ siê ponad to wszystko. - Przepraszam za moje grymasy. Chaos. Prze¿y³am szok, kiedy siê zjawi³eœ. - W porz¹dku. Ja tylko... nie wiem, co robiæ. Wróci³em tutaj z twojego powodu. - To dobrze - stwierdzi³a cicho. - Ale wszystko siê pokrêci³o. Nie s¹dzê, ¿ebym móg³ zostaæ w Vacaville. Chcê ciê zabraæ w jakieœ inne miejsce. - Dok¹d? - ponownie wygl¹da³a na przestraszon¹. - Nie wiem. Ale tutaj nie jest dobrze. - Zawsze mówisz w ten sposób i nigdy nie rozumiem, co masz na myœli. - Edie - zacz¹³, a potem przerwa³ i znowu podj¹³ w¹tek. - Edie, pojê³abyœ, gdybyœ st¹d wyjecha³a. Z powodu tego, co tu siê dzieje, nie potrafisz jasno myœleæ. Ale zrozumiesz, jak tylko st¹d wyjedziesz. Zaufasz mi? Skinê³a g³ow¹. - Czy... czy chcesz byæ ze mn¹? To znaczy, zamiast z ³anem? - Tak - powiedzia³a. - Jesteœ pewna? - Jestem. Nie chcê byæ z ³anem - czu³, jak jej d³oñ dr¿y w jego rêce. - O co chodzi? - Jest coœ, czego nie powinnam ci mówiæ. Kiedy jestem z ³anem... nie wiem, jak on to robi, ale moje cia³o siê zmienia. Nie jestem ju¿ ma³a. Jestem inna, piêkna. Tylko wtedy, gdy... jesteœmy razem... Rozumiesz? - Tak. Po jej policzku sp³ynê³a ³za. - Nie rozumiem, na czym to polega. Ale... chcê tego. Chcê tego doœwiadczaæ. Nienawidzê go, ale jednoczeœnie... - Nie musisz wyjaœniaæ. Poci¹gnê³a nosem. - Wyjazd oznacza, ¿e Ray i Dave nie zobacz¹ ju¿ wiêcej swego ojca - stwierdzi³. - Co z niego za ojciec - odpar³a. - Chyba nawet nie zauwa¿y, ¿e ich nie ma. Ch³opcom by³oby bardziej przykro, gdyby odesz³a Melinda - zwinê³a siê obok niego na poduszce. - Powinniœmy natychmiast wyjechaæ - posiedzia³. - To miasto mog³oby spowodowaæ, ¿e zapomnia³bym, kim jestem. Poza tym Ian zaraz zacz¹³by naciskaæ, abym podda³ siê jego testowi. S¹dzê, ¿e wie o moich snach. - Dobrze - odrzek³a. - Wyjedziemy jutro. Przeœpijmy siê teraz. U³o¿y³a siê obok niego jak ma³e zwierz¹tko. Obj¹³ j¹ ramieniem i przysun¹³ bli¿ej siebie, a¿ poczu³ bicie jej serca przy swoim miêkkim boku. Sobie jednak nie pozwoli³ na zaœniêcie. To by³aby okazja dla szukaj¹cych go Ilforda i Harrimana. Czu³ siê obola³y z braku snu; zdawa³o mu siê, ¿e biega³ ca³e dnie, a nowe cielsko wci¹ga³o go do wnêtrza ziemi. Ale nie móg³ ryzykowaæ, zanim nie znajdzie siê poza ich zasiêgiem, daleko st¹d. Z drugiej strony nienawidzi³ marzeñ sennych. Jakichkolwiek snów, niekoniecznie w³asnych. Nie chcia³ wdzieraæ siê w myœli Edie czy Melindy; nie chcia³ powiadomiæ Cooleya o swoich nowych planach, nie chcia³ wiedzieæ, w jaki sposób jego majaki nak³ada³yby siê na te pochodz¹ce od marzycieli, którzy rz¹dz¹ Vacaville. Edie usnê³a g³êboko. Kilka minut póŸniej do pokoju zakrad³a siê Melinda i wspiê³a obok niego na ³ó¿ko. - O co chodzi? - spyta³. - Bojê siê - odpar³a. - Nie mog³am spaæ. - Odje¿d¿amy rano - powiedzia³. - To dobrze. Zwinê³a siê w k³êbek u jego drugiego boku i obie tam spa³y, malutkie cia³a przy olbrzymej masie. Edie by³a nawet mniejsza od Melindy. To z pewnoœci¹ stanowi³o wystarczaj¹cy powód, aby wyjechaæ. Wczeœniej wielekroæ walczy³ z sennoœci¹, unikaj¹c wp³ywu Kellogga, ale nigdy nie cierpia³ równie mocno jak teraz, kiedy tak wiele zale¿a³o od pozostania przytomnym. By³ zmêczony do granic mo¿liwoœci. Po nied³ugim czasie opad³y go halucynacje, marzenia na jawie i zastanawia³ siê, czy nie jest to czasem gorsze od snów. G³owa opad³a mu na piersi, oczy siê zaszkli³y i nagle pomyœla³: jestem tak gruby, jak Kellogg. Grubszy. To by³o niczym przeznaczenie. Móg³by byæ nowym Kelloggiem. Wstrz¹sn¹³ siê na tê myœl. Przera¿aj¹ca perspektywa. Trudno by³o wytrwaæ na jawie obok tych dwóch rozgrzanych cia³. Odsun¹³ od siebie Edie i Melindê, przykry³ je pledami i dŸwign¹³ z ³ó¿ka swoje cielsko. Wyszed³ na zewn¹trz i znalaz³ z³o¿one w gara¿u tekturowe pud³a; wybra³ te naje¿yœciejsze i wróci³ z nimi na górê. Staraj¹c siê zachowywaæ cicho, poszed³ do kuchni i zacz¹³ ³adowaæ do nich ¿ywnoœæ, sprzêty, garnki. Natychmiast siê spoci³ i zdumia³ wra¿eniem, jakiego dostarczy³ mu oblewaj¹cy jego nowe kszta³ty pot. By³ jak œwiat. Kiedy zapakowa³ pud³a, zaniós³ je do baga¿nika samochodu. Spakowanie reszty powinno byæ ³atwe; Edie by³a przyzwyczajona do przeprowadzek. W³¹czy³ telewizor i przy œciszonym dŸwiêku ogl¹da³ przez kilka godzin powtórki. Kiedy w koñcu wzesz³o s³oñce, poszed³ do sypialni i obudzi³ Edie. - Zbierajmy siê - powiedzia³. Otar³a sen z powiek i skinê³a g³ow¹. Wszystko trwa³o d³u¿ej, ni¿ siê spodziewa³. Pulchny Ray okaza³ siê nieprzydatny, a Dave niemal tak samo nieefektywny. Wreszcie, godzinê póŸniej, byli prawie gotowi. Everett zostawi³ Edie w mieszkaniu i zaprowadzi³ Melindê na dó³, przed s¹siedni dom, gdzie sta³ samochód jakiejœ rodziny, zaparkowany poza widokiem z okien. Tak czy inaczej, wszyscy jeszcze spali. W zaba³aganionym gara¿u znalaz³ pusty kanister. Zrozumia³a, o co mu chodzi. - Powinniœmy przesi¹œæ siê do jednego z tych s³onecznych pojazdów - stwierdzi³a. - Nie wiem, jak szybko uda siê nam jakiœ znaleŸæ. Chcê jechaæ st¹d na pomoc. Auto Edie jest zbyt wolne. Melinda zabra³a siê do pracy i wkrótce kanister zosta³ nape³niony. Kiedy Everett przyprowadzi³ j¹ z powrotem, Cooley podjecha³ w³aœnie swoim samochodem przed budynek. Edie nie by³o widaæ, prawdopodobnie siedzia³a jeszcze na górze, Ian wy³¹czy³ silnik i wysiad³. Za nim zebra³ siê t³umek s¹siadów; ludzi w p³aszczach k¹pielowych, nie uczesanych, o zdeformowanych kszta³tach, z wolami, zajêczymi wargami, z brakuj¹cymi cz³onkami lub z dodatkowymi koñczynami. Kilkoro z nich mia³o w pogotowiu bloczki z mandatami. Everett zastanowi³ siê, czy Cooley, aby zapewniæ sobie tê widowniê, wykona³ a¿ tyle telefonów, czy te¿ obszed³ okolicê, stukaj¹c do drzwi. - Witaj ponownie, Chaos - rzek³ ³an. - Co siê tutaj dzieje? To nie jest dzieñ przeprowadzki. Cooley, który za pierwszym razem zrobi³ na nim wra¿enie sw¹ dziwnie szerok¹ i grub¹ sylwetk¹, teraz wygl¹da³ inaczej ni¿ ktokolwiek ze zgromadzonych. Marzycielom z Vacaville powiod³o siê - Ian wydawa³ siê onieœmielaj¹co wspania³y, niemal heroiczny. Everett, ignoruj¹c go, postawi³ kanister przy samochodzie Edie. - Potrzebujesz do tego pomocy? Wygl¹dasz, jakby za chwilê mia³ ciê trafiæ szlag. - Odpierdol siê - powiedzia³ Everett. T³um westchn¹³. - Poczekaj, pozwól, ¿e zgadnê - rzek³ Cooley. - Jesteœ na mnie z³y? Emanowa³ wystudiowanym spokojem. - Melinda, idŸ do domu. A ty, Cooley, powiedz, co masz do powiedzenia, a potem zostaw nas w spokoju. - Ty jesteœ ca³¹ spraw¹, grubasie. Œmiech. Otaczaj¹cy ich ludzie reagowali na zachowanie Cooleya niczym zgromadzona w telewizyjnym studio publicznoœæ. Albo mo¿e by³ to tylko œmiech z playbacku. - Masz racjê - przyzna³ Everett. - Czemu wiêc sobie nie odpuœcisz? Wygl¹dasz, jakbyœ potrzebowa³ odpoczynku. Powinieneœ bli¿ej przyjrzeæ siê temu, co robisz. - Wiem, co robiê - stwierdzi³ Everett, czuj¹c, ¿e nie da siê wypowiedzieæ prawdziwszych s³ów. Odje¿d¿a³, zabieraj¹c ze sob¹ ludzi, na których mu zale¿a³o - oto, co czyni³. Powinien by³ uczyniæ to ju¿ kiedyœ - zabraæ ze sob¹ Gwen i Cale'a, kiedy opuszcza³ San Francisco. Chaos posun¹³ siê dalej, porywaj¹c z Hatfork Melindê. A teraz Everett zamierza³ za³atwiæ to w³aœciwie. - Ze szczêœciem Edie nie jest dobrze - ci¹gn¹³ Cooley. - Ani z twoim. Czy dobrze siê sobie przyjrza³eœ? - To, co mnie spotka³o, Cooley, to nie jest pech. Nie ma to równie¿ nic wspólnego ze szczêœciem. - Staczasz siê, przyjacielu. Straci³eœ kontrolê nad swoim ¿yciem. Zamierzasz zwi¹zaæ siê z kobiet¹ z dwójk¹ dzieci, kiedy nie jesteœ w stanie zadbaæ nawet o siebie. Zabierasz ich z miasta i zostan¹ bez jakiejkolwiek pomocy, ca³kowicie zale¿ni od ciebie. Wszystko, co jest bliskie Edie, zostaje tutaj. Wyœni³eœ to wszystko, aby temu podo³aæ, ale spapra³eœ sprawê i twoje szczêœcie œmierdzi. - Chcesz mówiæ o szczêœciu? - spyta³ Everett. - Mam je. Dowodem na to jest spotkanie Edie. To najszczêœliwszy dzieñ w moim ¿yciu. Natychmiast po¿a³owa³ tych s³ów. Pozwoli³ siê wci¹gn¹æ w rozmowê, przybieraj¹c defensywn¹ postawê. - To s³odkie - stwierdzi³ ironicznie Cooley; t³um za jego plecami zachichota³. - Czy ona uwa¿a tak samo? A co z dniem, w którym odszed³eœ? Tego starczy³o, aby ponownie obudziæ jego gniew. - Dziêki za przestrogi. Je¿eli to wszystko... - Nie, nie wszystko. Nie przyjecha³em tutaj, by spotkaæ siê z tob¹. Chcê zobaczyæ Edie. - Nic z tego - Everett podniós³ kanister i rozla³ nieco benzyny na chodnik; ktoœ krzykn¹³. Mê¿czyzna z wolem i ³ysa kobieta zaczêli wypisywaæ mandaty. - Czy nie potrzebujesz tego paliwa na ucieczkê, grubasku? - zapyta³ Cooley. Mia³o to zabrzmieæ prowokuj¹co, ale kiedy ich oczy spotka³y siê, g³os Cooleya zadr¿a³. - Nie prowokuj mnie - rzek³ Everett. - Jestem zmêczony, z³y i gotów na wszystko, wiesz o tym. I w dupie mam swoje szczêœcie. - Bardzo œmieszne - powiedzia³ Cooley. - Starasz siê skrywaæ swoj¹ s³aboœæ. Wiesz jednak, ¿e tkwisz g³êboko w gównie. - Nie, mówiê serio. To ty siedzisz w gównie po uszy - spojrza³ Cooleyowi w oczy. - Jestem zmêczony, jak powiedzia³em, i zdesperowany. Wczoraj, w San Francisco, rozwali³em dom. Wiesz, co mi potem powiedzieli? Nie? Nigdy nie walcz z facetem, który jest brzydszy od ciebie, bo nie ma nic do stracenia. - Wiêc postaw ten kanister - powiedzia³ Ian ostro¿nie. - Podobam siê sobie. - Nie, dziêki. Nie mogê traciæ czasu - machn¹³ bañk¹ i obla³ mu benzyn¹ nogawki spodni oraz buty. Cooley odskoczy³, ale trochê za póŸno. Everett wzi¹³ kanister i podszed³ do drzwi samochodu od strony kierowcy. - W aucie jest zapalniczka. Natychmiast wyje¿d¿am, Cooley, zanim doprowadzê ciê do stanu, ¿e bêdziesz pasowa³ do tego miasta. Czy wydajecie wersjê „Playboya” dla ludzi bez stóp? ³an sta³ zupe³nie og³uszony. - Jesteœ martwy, Chaos. - Prawdopodobnie, gdybym tu pozosta³, mia³byœ racjê. Ale to normalne w tym miejscu. Wy wszyscy jesteœcie ju¿ martwi. - Wyj¹³ zapalniczkê, nie doœæ jeszcze gor¹c¹; nie mia³o to jednak znaczenia - na jej widok Cooley uciek³ do swego samochodu. Zawarte w benzynie chemikalia pali³y zapewne jego kostki nawet bez ognia. Mê¿czyzna z wolem odwa¿y³ siê wyst¹piæ przed Everetta z mandatem. NajwyraŸniej desperacko pragn¹³ swej nagrody. Nawet uœmiechn¹³ siê, wyci¹gaj¹c przed siebie powiewaj¹cy mandat. Everett wyrwa³ mu papier, a facet przezornie wycofa³ siê i zla³ z t³umem. - Wybra³eœ niew³aœciwego cz³owieka - stwierdzi³ Eve-rett. - Chyba nie s³ysza³eœ o nowym prawie, dotycz¹cym wy padków zaniechania przez gwiazdy rz¹du postêpowania wed³ug wzorców komiksowych bohaterów. Wzi¹³ mandat i poszed³ za Cooleyem do jego auta. - Na co siê gapicie? - krzykn¹³ do zgromadzonych. - Wystawiajcie mu mandaty! Cooley zatrzasn¹³ drzwiczki i chwyci³ za telefon. Everett chlusn¹³ benzyn¹ na samochód, ale zaraz da³ spokój. Naprawdê potrzebowa³ paliwa. Wcisn¹³ mandaty pod wycieraczkê przedniej szyby. Cooley uruchomi³ silnik. - Oto wasza gwiazda rz¹du - powiedzia³ Everett. T³um mrukn¹³ i cofn¹³ siê. - Musia³ ca³e miasto uczyniæ brzydkim, ¿eby staæ siê piêknym - Everett zaniós³ kanister do swego auta. - Powinniœcie wsadziæ sobie mandaty w wasze dupy. Ale nigdy nie bêdziecie... Przerwa³. To w koñcu nie by³a ich wina. Cooley odjecha³. Everett wsiad³ do samochodu Edie i wcisn¹³ na miejsce zapalniczkê. Czu³ siê wyczerpany, ale wcale siê nie trz¹s³, jakby jego t³uszcz wch³on¹³ ca³¹ z³oœæ, jakby by³ teraz wystarczaj¹co wielki, aby absorbowaæ podobne uczucia. S¹siedzi patrzyli têpo to na odje¿d¿aj¹cego Cooleya, to na Everetta siedz¹cego w samochodzie lub na Melindê, która sta³a w drzwiach bloku. Everett wysiad³ i zamacha³ ramionami. - IdŸcie do domu - zawo³a³. - Nie mam dla was ¿adnych zastêpczych bohaterów. Jestem tylko grubym niechlujem, wyje¿d¿aj¹cym z miasta. Kiedy zgromadzeni rozproszyli siê z wolna, wla³ resztê paliwa do zbiornika, a potem poszed³ na górê i znalaz³ Edie. Pakowa³a srebra do pude³ka po cygarach. - Zostaw je - powiedzia³. - WeŸmiemy to, co jest w aucie. Czas jechaæ. Nie sprzecza³a siê z nim. NajwyraŸniej Melinda powiedzia³a jej o pojawieniu siê Cooleya. Piêæ minut zabra³o im usadowienie siê w samochodzie; piêæ minut, które zdawa³y siê ca³¹ godzin¹. Ale znajdowali siê w pobli¿u granicy miasta i wydostali z niego nie niepokojeni przez nikogo. Kiedy wjechali na autostradê, Everett rozpêdzi³ auto do siedemdziesiêciu piêciu mil na godzinê. Prze³adowane kombi protestowa³o, ale nie zwraca³ na to uwagi. Po godzinie zwolni³ do szeœædziesiêciu. Edie pe³ni³a funkcjê pilota. Mapa, któr¹ roz³o¿y³a, by³a równie wielka jak ona sama. Dave, ze wzglêdu na swój ogon, musia³ przyzwyczaiæ siê do siedzenia bokiem. Jechali na pó³noc. Everettowi roi³o siê, ¿e mo¿e znajd¹ dom, który kiedyœ opuœci³, ten nad jeziorem. Stanêli, bo wszyscy odczuwali potrzebê udania siê w krzaki, ale lunch zjedli w samochodzie. Ray i Dave byli zbyt zahipnotyzowani jazd¹, aby narzekaæ czy biæ siê ze sob¹. Everett wiedzia³, ¿e przez d³u¿szy czas nie wolno mu siê zatrzymywaæ, ale po up³ywie pierwszego dnia jazdy nie powinno to mieæ ju¿ znaczenia. Kiedy zapad³a noc, zjecha³ z autostrady w œrodek pustkowia, na zakurzon¹, gruntow¹ drogê i powióz³ ich pomiêdzy drzewa, w stronê wzgórza. By³ niejasno przekonany, ¿e jego burkliwoœæ nie zjednuje mu przyjació³, ale nie dba³ o to. PóŸniej bêdzie mnóstwo czasu na dyplomacjê, a teraz musia³ siê przespaæ. Poszed³ do ty³u auta i wy³adowawszy ich maj¹tek na ziemiê, zrobi³ sobie miejsce do spania. Wszed³ do œrodka, zwin¹³ swoje ogromne cia³o w tej ciasnej przestrzeni, po czym zapad³ szybko w g³êboki sen. Do labiryntu zbli¿y³ siê od strony nieba. By³ gruby jak Kellogg, stwierdzi³, ale lata³ niczym sterowiec, powietrzny wieloryb. Poszybowa³ w dó³, do korytarzy labiryntu i wyl¹dowa³ tak miêkko, ¿e jego stopy ledwie naruszy³y kurz. Tam, gdzie osiad³, znajdowa³ siê sam, ale widzia³ namalowane na œcianach strza³ki i poszed³ wzd³u¿ nich, a¿ znalaz³ zagubionego wewn¹trz cz³owieka. To nie by³ ten mê¿czyzna, który mieszka³ tu wczeœniej. To by³ Ilford. Zamkniête oczy, wysuszone i sapi¹ce cicho cia³o, utrzymywane pionowo w fotelu na kó³kach. Wokó³ niego wala³ siê stos pozbawionych etykiet konserw oraz wyblak³ych od s³oñca i pomarszczonych od deszczu czasopism. Sprowadzi³em go tutaj, pomyœla³ Everett. Moja groŸba siê spe³ni³a. Sta³ teraz pod wznosz¹cym siê po³udniowym s³oñcem sparali¿owany i milcz¹cy, patrz¹c na mê¿czyznê w fotelu. Nie mia³ odwagi go obudziæ. Nagle pos³ysza³ dochodz¹ce zza rogu labiryntu zgrzytanie i trzeszczenie przek³adni, wiêc odwróci³ siê. W pole jego widzenia wcz³apa³ teleewangelista; ci¹gn¹³ za sob¹ strzêpy gumowych podeszew, a jego broszury rozsypa³y siê na ziemiê. Na ekranie widnia³a twarz Cale'a. Robot zignorowa³ Everetta i zbli¿y³ siê do mê¿czyzny na wózku. - Cale? - zawo³a³ Everett. Chyba nie us³ysza³. Podszed³ od ty³u do wózka i uj¹³ jego r¹czki w skorodowane palce, a potem przechyli³ fotel i popchn¹³ go przed siebie. Ilford spa³ nadal - nieporuszony, obojêtny. Robot pchn¹³ wózek przez skrzy¿owanie korytarzy, na którym sta³ Everett, a potem za róg. Jego zachowanie niew¹tpliwie nie by³o pozbawione troski, a nawet opiekuñczoœci. Everettowi przysz³o na myœl, ¿e robot opiekowa³ siê Ilfordem ze wzglêdu na niego. Teraz, jakby coœ zosta³o w³aœnie postanowione, jego podobne do sterowca cia³o wznios³o siê ponad labirynt, w oœlepiaj¹ce niebo. Widzia³ z góry teleewangelistê pchaj¹cego fotel na kó³kach, cierpliwie przemierzaj¹cego krête korytarze. Unosz¹c siê, Everett ujrza³ w labiryncie coœ innego, zadziwiaj¹cego. Zmieni³ kurs i od robota po¿eglowa³ w stronê tego drugiego cz³owieka. Zni¿y³ lot i wyl¹dowa³ miêdzy œcianami. Drugim zagubionym by³ Cooley. I znowu Everett sta³ siê niewidzialny; opas³y duch w korytarzu. Cooley mia³ przerzucon¹ przez ramiê marynarkê, a ko³nierz koszuli rozpiêty, ale nadal siê poci³. Skierowa³ kroki w jedn¹ stronê, potem stan¹³, zmarszczy³ czo³o i zacz¹³ skradaæ siê z powrotem, w kierunku rozwidlenia. Spojrza³ w górê, a potem przez Everetta, najwyraŸniej nie zauwa¿aj¹c go, szukaj¹c drogi ucieczki z labiryntu. - Cooley! - zawo³a³ Everett. - Nie us³yszy ciê - odezwa³ siê jakiœ g³os za nim. Odwróci³ siê i ujrza³ Kellogga. Grubas wyszed³ kaczkowatym chodem zza rogu i sta³, szczerz¹c zêby na powitanie. Jak Kellogg przewidzia³, Cooley nie odpowiedzia³. Wêdrowa³ dalej, nerwowo zagl¹daj¹c za za³omy œcian, usi³uj¹c znaleŸæ wyjœcie. Po chwili znikn¹³ z pola widzenia, pozostawiaj¹c Kellogga i Everetta. - Witaj, pielgrzymie - powiedzia³ Kellogg i wyj¹³ cygaro z ust. - Wygl¹da na to, ¿e nadal masz nieco ambiwalentny stosunek do grawitacji. - O co ci chodzi? Kellogg podszed³ do niego i poklepa³ go po brzuchu. Jego rêka przesz³a przez Everetta jak przez ducha. - Rozmiar w porz¹dku, ale brak wagi - stwierdzi³. - Nie najlepsza recepta. - Nie widz¹ mnie. - W samej rzeczy. - Ale to ja ich tutaj sprowadzi³em. Moja moc roœnie. - Sprowadzi³eœ nas wszystkich - zgodzi³ siê Kellogg. - To twój sen. - Do czego to zmierza? - spyta³ Everett. Kellogg wsadzi³ z powrotem cygaro w zêby i wykrzywi³ siê, zaginaj¹c palce jak szpony. - Rrrewan¿! - warkn¹³. - Ale nie mo¿esz tego zrobiæ. Doprowadzi³eœ swego konia do rzeki, kowboju. - Co? - Sta³eœ siê niepodatny na ciosy, stary - Kellogg ponownie przeci¹gn¹³ d³oñ przez ¿o³¹dek Everetta. - Bezcielesny. Razem wzlecieli w górê, niczym dwa sterówce, poza labirynt. - Nie chcê rewan¿u - powiedzia³ Everett. Kellogg wzruszy³ ramionami. - Jak sobie ¿yczysz - wyci¹gn¹³ siê do ty³u i za³o¿y³ nogê na nogê, jakby spoczywa³ w le¿aku, a nie balansowa³ w powietrzu. - Chcê ich odes³aæ do domu. - Znajd¹ siê tam. Mo¿e nawet bêd¹ pamiêtaæ, ¿e tu byli, ale to niewa¿ne. - Wsadzi³em Ilforda do inwalidzkiego wózka. Spowodowa³em, ¿e jest chory tak, jak prawdopodobnie chory by³ Cale. - NieŸle mu siê to da³o we znaki. Ale to nie musi tak trwaæ, je¿eli tego nie chcesz. - Myœla³em, ¿e Cale go zabije. - Taaa... - Kellogg strzepn¹³ popió³ z cygara; spad³ na dó³, do labiryntu. - Byæ mo¿e nie doceni³eœ si³y uk³adu ojciec-syn. Zwi¹zku w ogólnoœci, Chaos. To ca³kiem silna wiêŸ. - Jak ty i ja. - No, taaa... Chocia¿ nie chcia³em byæ tym, który to powie; przynajmniej raz. - Czy ja w ogóle kiedykolwiek wydosta³em siê z twojego snu? Sk¹d ty tyle wiesz? - Nie bardziej ni¿ ja wydosta³em siê kiedykolwiek z twoich, ch³opcze. Ale to jest sprawa, której nie zrozumiesz. Polecieli tak wysoko, ¿e labirynt zmniejszy³ siê do plamy cienia w otoczeniu wysypisk œmieci oraz autostrad. - Cooley i Ilford siê nie licz¹ - stwierdzi³ Everett, po chwili zastanowienia. - Musia³em tylko zabraæ Edie. I zrobi³em to. - To ta dama z dwoma brzd¹cami? Everett przytakn¹³. - Chcesz siê o¿eniæ? Ty, Chaos-samotnik? - S¹dzê, ¿e tak. Kellogg wyszczerzy³ zêby. - To st¹d ten nowy brzuch - powiedzia³ i siêgn¹³, by ponownie go po nim poklepaæ. - Jesteœ w ci¹¿y. Tym razem, kiedy go dotkn¹³, t³uszcz Everetta okaza³ siê materialny. - Chyba przyjmujesz realn¹ strukturê. Everett nie odpowiedzia³. Labirynt znikn¹³ im ju¿ z oczu. - Rodzina to najlepszy typ OSR - stwierdzi³ Kellogg. - Gratulacje. - OSR? - Ograniczona Subiektywna Rzeczywistoœæ, nie pamiêtasz? Myœlê, ¿e ty zawsze bêdziesz Panem Zapominalskim. - Pamiêtam - odpar³ Everett. - Doprawdy? Czas zmienia ludzi. - Kellogg skrêci³ nagle w prawo. - Dobra, ³apiê tutaj samolot. Zobaczymy siê póŸniej. Nie bierz ¿adnych z³otych zegarów, stary. I odp³yn¹³ w chmury. Everett zosta³ sam. Dryfowa³ i myœla³: odrzucam rewan¿, odrzucam moj¹ moc. Ale jest coœ, co powinienem zmieniæ. Rodzinê. Ich cia³a. I spad³. By³ ranek. Edie i Dave siedzieli na zewn¹trz, przy ma³ym ognisku. Everett s³ysza³ Melindê i Raya, sprzeczaj¹cych siê na œrodkowych siedzeniach, ale kiedy dŸwign¹³ siê w górê, umilkli. Edie nie by³a ju¿ ma³a. Przepad³ te¿ ogon Dave'a. Everett wytaszczy³ na zewn¹trz swoje cielsko. - Chaos - powita³a go Edie. Podesz³a do niego. - Twój sen z ostatniej nocy by³ o nas. I spójrz, sny odmieni³y nas do poprzedniej postaci. Nie odpowiedzia³. Jego g³owa by³a zamulona snem. - Chcesz œniadanie? - spyta³a. Skin¹³ g³ow¹. Wziê³a go za ramiê. Melinda i Ray wyszli z auta. Ray wróci³ do normalnych rozmiarów, a Melinda zosta³a pozbawiona sierœci. - Hej - powiedzia³a dziewczynka. - Nadal jesteœ gruby. - S¹dzê, ¿e o sobie zapomnia³ - podsunê³a Edie; uœmiechnê³a siê do niego nieœmia³o. - To nie ma znaczenia. - No tak, aleja chcê z powrotem swoje futro - powiedzia³a Melinda. - To wa¿ne. - Przepraszam - rzek³ Everett. - Ty kutasie, powinieneœ by³ najpierw nas zapytaæ - stwierdzi³a ma³a. - Melinda - upomnia³a j¹ Edie. - Mam racjê - upiera³a siê dziewczynka. - Zrobi³ najlepiej, jak móg³. Prawda, Chaos? - Popracujê nad tym - odpar³. - Bêdzie mnóstwo innych snów. Zwrócê ci twoje futro. - Dziœ w nocy - za¿¹da³a Melinda. - Masz - powiedzia³a Edie. Da³a mu kromkê z d¿emem i plastikowy kubek z herbat¹. - A ja chcê z powrotem swój ogon - powiedzia³ Dave cicho. - Ty nie chcesz ogona - stwierdzi³a Edie. - Ty chcesz byæ po prostu taki, jak Melinda. - Nie, naprawdê chcê go z powrotem. - Lubi³ swój ogon - popar³a go Melinda. - No có¿, niektórzy z nas s¹ wdziêczni za to, co wyœni³eœ - rzek³a Edie. - Prawda, Ray? - Taaa... pewnie. - A wiêc, dziêkujemy. I za to, ¿e siê stara³eœ. - Okay - stwierdzi³. - Nie ma za co. Tego ranka, ju¿ w drodze, z dzieæmi zajêtymi na tylnym siedzeniu gr¹, powiedzia³ Edie wszystko, co sam wiedzia³. Potrz¹snê³a g³ow¹. - To, czego siê obawiasz, nigdy siê nie zdarzy. - Dlaczego tak mówisz? - Nigdy nie stworzysz œwiata potworów ani nie zamkniesz siê w jakiejœ fantazji dlatego, ¿e my tu jesteœmy. Tak jak wtedy, kiedy wyœni³eœ siê ponownie w tym kinie, ale Melinda posz³a i znalaz³a ciê tam. Ona to pamiêta, Chaos. To naprawdê by³a ona. - Wiêc? - Wiêc jesteœmy w tym z tob¹. Wewn¹trz twoich snów. Wpuszczasz tam ludzi. - Hej, Chaos - odezwa³a siê Melinda z tylnego fotela. - Mówicie o tym? - O czym? - spotka³ jej wzrok we wstecznym lusterku. Wyci¹gnê³a swoje pozbawione w³osów ramiê i utkwi³a wzrok w obiekcie. - Patrzcie - powiedzia³ Ray, wygl¹daj¹c przez okno po stronie pasa¿era. - Wow! - zdumia³ siê Dave. - Co to jest? - spyta³a Edie. Everett przegi¹³ swoje wielkie cia³o i opuœci³ g³owê poni¿ej ramion, aby zobaczyæ, co pokazywa³ Ray. Coœ w powietrzu. Lataj¹cy obiekt, pozbawiony œmig³a helikopter, jak ten z lotu z Vance'em. Trudny do zauwa¿enia na oœlepiaj¹cym niebie, zni¿a³ siê, dostosowuj¹c w³asn¹ prêdkoœæ do ich szybkoœci. Niepokoj¹cy widok. Everett skoncentrowa³ siê na drodze.